Idziemy. Bliskowschodnie słońce grzeje nam karki, z których miarowo skapują tysięczne już krople potu. Zwabieni światłem obcujemy z Historią. Historią niedocenioną, wypartą przez egipskie piramidy…Pokonujemy wąwóz, zwany po arabsku Sik. Na jego ścianach dają się dostrzec pulchne postacie bez twarzy – cisi świadków krzyków arabskich karawan sprzed kilkunastu tysięcy lat, bogów Nabatejczyków. To właśnie ten lud od III w p.n.e. do I w n.e. kuł skalne miasto – Petrę. Po kilku kilometrach wędrówki dochodzimy do Skarbca El Knazeh. Gdy zbliżamy się do końca wąwozu, fasada po fasadzie odkrywa się przed nami skarb wieków. Cud świata – powtarzam za globalnym głosowaniem z 2007 roku, w którym turyści docenili piękno rysujące się przede mną na 40 metrów wysokości. Architektonicznie zbliżone do stylu greckiego, choć piaskowiec zmieniający kolor pod wpływem słońca nadaje mu wschodniego charakteru. Na szczycie urna, na której widać ślady po pociskach. Krążą plotki, że znajduje się w niej skarb, jednak nikomu nie udało się sprowadzić go na ziemię. Czyżby klątwa?
„Różanoczerwone miasto, mające połowę tych lat, co czas.” – napisał w swoim wierszu XIX-wieczny poeta J.W. Burgon. Dokładniej mówiąc – nie miasto, ale cmentarz, bo Petra składa się głównie z grobowców, chociaż zachował się i amfiteatr z rzymskich czasów. Wszystkie są wykute w skałach, które wydają się być zastygłą materią słoneczną. Dziwne, że nie stworzono jeszcze legendy na ten temat. Istnieje natomiast inna historia, Johanna Ludwiga Burchardta – szwajcarskiego podróżnika. W 1812 roku, zaintrygowany historiami o zapomnianym mieście, przebrał się za Beduina i przy pomocy swojego arabskiego przewodnika, zboczył z trasy prowadzącej do góry proroka Aarona – miejsca kultu zarówno dla mahometan, jak i chrześcijan. Dotarł do obiektu swoich marzeń, a wrażenia z podróży skrupulatnie zanotował. W ten sposób Zachód po raz pierwszy usłyszał o Petrze. Jednak miasto Nabatejczyków nie przyciąga zbyt dużej liczby europejskich turystów (ku niezadowoleniu beduińskich dzieci, które zachęcają podróżnych do kupienia kartek pocztowych za obowiązującą na całym Bliskim Wschodzie walutę „one dollar”). My dostajemy je jako podarunek – Ramadan sprzyja czynieniu dobroci, a nasze niebieskie oczy są jedynie pretekstem dla dziewczynki, która nieśmiało nam w nie spogląda.
Idziemy. W godzinach popołudniowych Sik jest już niemal pusty. Czasem mijamy nieliczne grupki obcokrajowców. Niektórzy odważyli się spróbować podróży bryczką, która przez nieumiejętność targowania się może kosztować ich i kilkadziesiąt dolarów.
Wyjeżdżając z doliny Wadi Mousa obserwujemy beduińskie wioski, te położone bliżej drogi. Po trzygodzinnej podróży, zatrzymujemy się w Ammanie. Wita nas Muezzin nawołujący na modlitwę. Wszystko idzie z duchem czasu, teraz w minaretach zamiast głosu duchownego rozbrzmiewa nagranie audio. Historia dzieli się grubymi kreskami, Petra skąpana w słońcu jest już za mną, przede mną neony ramadanowego wieczoru i już zupełnie inna Jordania…
Magdalena Kołodziej