Poniedziałek – zmęczony i niedospany po weekendzie chciałem iść wcześniej spać – by łatwiej zasnąć postanowiłem zrobić małą rowerową rundkę – o tak, powiedzmy półtoragodzinna jazda będzie w sam raz. Amon remontuje swoje cztery ściany więc dzwonię do Niedźwiedzia. „Będę za 10 minut” – i pojechaliśmy.Koło exbudu, za dirtparkiem mało nie wyzionąłem ducha, musiałem wkręcać się na stojaka, dalej cały czas grzbietem, przyjemnie aż do Domaszowic. Asfaltem w dół wzdłuż działek, lustro koło Obręckiego, uzupełnienie płynów w lokalnym sklepie, lotnisko – akurat trafiliśmy na akrobacje modelu samolotu.
Mąchocice, pomyliliśmy drogę i zamiast średnio trudnego podjazdu asfaltem trafiliśmy na męczący podjazd szutrem ale za to jakie widoki, masakra, no i autochtoni oderwani od realiów – „panie, fajny mas pan rower, na sprężynach, ho!”, klimat taki ze wspólna degustacja bimbru była kwestią minut ale wtedy już nie byłoby jazdy. Wkręcamy dalej pod górkę a tu coraz stromej, w końcu podprowadzanie – brak kondycji czyli zawiódł człowiek, nie maszyna 🙂 Radostowa szczyt – dzikie maliny w lesie – mniam, dawno mi tak nie smakowały mimo ze zjadłem sporo twardych i niedojrzałych
„Gdzieś tu był zjazd”, jednak zweryfikowałem swoja pamięć i stwierdziłem ze obecnie nie ma tam ścieżki, którą pamiętam z obozu skautowego 14 lat temu. Zjeżdżamy czerwonym pod ameliowke – zjazd w większości po trawie chowającej koleiny, chwilami po glinie, jakoś tak bez większych prędkości i stale hamując, na dole smród klocków (hamulcowych, nie ludzkich) i jeszcze przed rzeką ostre hamowanie przed zwalonym drzewem.
Wodopój przy sklepie w Scholasterii, Brzezinki. Zaglądamy do Wojcików – Siostra wygląda tak dobrze, że nie można jej podejrzewać iż od niedawna jest młodą mamą, Wuju dolał nam wody niemoralnej 😉 Czas leci a my chcieliśmy wrócić za dnia, więc robimy Wójcikom papa.
Człowiek nie koń dorożkarski i nie lubi jeździć znanymi drogami – w miarę możliwości należy odkrywać coś nowego 😉 – no to bach, droga w górę pasma klonowskiego, w prawo i mimo znaku „uliczki z dysfunkcją wzroku” jedziemy dalej. Tam naprawdę nie ma drogi, kończy się posesja. Ludzie zza płotów poczuli agroturystów i zachęcają do noclegu (słońce właśnie zaszło), grzecznie dziękujemy a gospodarz pokazuje nam drogę w górę, taką miedzy polami mało uczęszczaną…..
Jestem w 2/3 wysokości góry, droga – jak się okazało – prowadzi tylko na pola, szukamy szlaku w las, wydaje nam się ze znaleźliśmy w końcu stara zarośnięta drogę wprowadzająca w las, ciężko, coraz ciężej, prowadzimy rowery a jeżyny i półtorametrowe krzaczyska skutecznie spowalniają nasze tempo. W pewnym momencie, to jest wręcz wpychanie roweru w chaszcze i próba podążenia jego śladem. Tragedia, ale kto by się wracał – twardym trza być a nie mientkim! 🙂
Długo tak się mordowaliśmy, aż udało się wyleźć na czerwonym szlaku Ameliówka – Sołowow biegnącym po grzbiecie pasma masłowskiego. Brak motywacji, osłabienie i głód powodują odpoczynek na punkcie widokowym, kawałek za diabelskim kamieniem. Kielce płoną tysiącami świateł – od pól godziny jest już całkiem ciemno. W takich warunkach nie bardzo widać czy ścieżka prowadzi pod górę czy w dół (a to się co chwilę zmienia). Na trawiastym zjeździe obsianym głębokimi dołami zaliczamy z Niedźwiedziem po niegroźnej glebie.
Mijamy chaty z prywatną ochroną i zjeżdżamy na sam dół Masłowa asfaltem. Przed lotniskiem sklep – zaopatrujemy się w 3 bulki z rannego wypieku, paprykarz, ser topiony, litr kubusia, litr frumentu, dwie jagodzianki i nóź do otwierania jabcoków – kolacja na schodach sklepu. Chyba znowu na moment wyrosły nam zielone czułki na głowach, bo ludzi patrzyli dość dziwnie. Każdy, kto się tam pojawiał wynosił po kilkanaście piw a my tu nagle „kolacja na trawie”, Chelmoński byłby zachwycony:))
Zrobiło się zimno i nieprzyjemnie (mokre koszulki) wjazd do Kielc ulicą Radomską nie należy do przyjemnych. W domu jestem po 23.00 wiec wyjazd jakoby „lekko się przedłużył” – znowu się nie wyspię ale za to mam banana na twarzy 😀
fot. www.mtb.kielce.pl