Skarpetki doktora Gordona

Stwierdzenia "umawiam się z widzami na ciepłą komedię" albo "sprezentuję im ją na mikołaja" zarysowywały, mam wrażenie, małą obawę dyrektora Piotra Szczerskiego względem reżyserskiego powrotu. Jakby "umówieniem się" chciał zabetonować grunt przed sztyletem krytyki, a "prezentem" postawić odbiorcę w sytuacji obdarowanego, bo prezentu przecież odmówić nie wypada. Niesłusznie. "Mężczyzna wart zachodu" to naprawdę niezła farsująca komedia, w której wszystko idealnie się nie zgadza.Najpierw zgodzić i pogodzić ze śmiercią ukochanej małżonki Karoliny, nie daje rady poważany sędzia Christopher Osgood (Mirosław Bieliński) – dla przyjaciół niepoważany "Toffi", dla wielbicielek niewątpliwie "dobra partia". Snuje się on biedny po mieszkaniu, jak duch przeszłych świąt Bożego Narodzenia, gadając to do siebie, to do żony nieboszczki, której nie jest w stanie wymeldować ani ze swojego umysłu, ani tym bardziej mieszkania. W centrum salonu, pod malowanym ptaszydłem, wzniósł ołtarzyk od lewej ozdobiony kiczowatą, czerwoną (ulubiony kolor Karoliny) ramką zdjęciową (ze zdjęciem Karoliny), od prawej plastikowym łabędziem, albumami o ptakach (największa, zaraz po tenisie, pasja Karoliny) i wreszcie po środku – złotą urną (z prochami Karoliny). To nie wszystko. Odtwarzając pożycie małżeńskie kompaktem wypełnionym ukochaną muzyką nieżyjącej, recytuje Puszkina do kaloszy i sweterka narzuconego na fotel wysiadywany kiedyś przez nią, a teraz właściwie chyba nią już będący. Siadanie, uwaga rozsypane gwoździe, jest naturalnie zabronione.

Ostentacyjnie pogodzić się z gehenną przyjaciela nie może doktor Marcus Gordon (Dawid Żłobiński), psychiatra, niegroźny erotoman-gawędziarz i także w pewnym stopniu mąż swojej żony, tyle że jeszcze żyjącej – imię mistycznej Daisy wypowiada nie mniej razy niż Toffi najdroższej Karoliny. Uwzględniając wciąż aktywny puls małżonki nie może sobie pozwolić na miłosne odyseje, więc przy partyjce szachów podszeptuje Osgoodowi głodne kawałki o seksualnym wyzwoleniu i zachęca do wyskoczenia z "puszkina". Raz kozie śmierć szach mat! Zawsze sypnie z rękawa jakąś mądrością ludową i dowcipem – bigamia jest karana, teściowe są dwie czy przychodzi facet do lekarza ze spuchniętym penisem, lekarz pyta, co się mu stało, a on na to "to była kobieta, nie odkurzacz i tego się trzymajmy!".

Zezwolić sędziemu na odsiadkę w błędnym status quo nie może, gdzieżby, jego córka Penny (Ewelina Gronowska-Ośka) – postępowa 25-latka z inteligencją emocjonalną o 10 lat młodszą, histeryczka i trzpiotka z zapędami artystowskimi. Dla porządku – w aktorstwie jej oczywiście nie idzie, bo koleżanka jak nic obciąga reżyserowi. Ojca, będąc hipsterką w żółtych glanach i modniastą weganką, poi winem i karmi warzywami tylko z upraw ekologicznych. Nadstawiając policzek do całusa, sprzedaje mu opiekę pod szyldem zaradności, ale ostatecznie największym bankrutem okazuje się ona sama.

Nie ma też kobiecej zgody na wykształconego sędziego w roli wdowca. Efektem motyla do izby pamięci Toffiego wlatuje, bo wlecieć musi, trójca święta, trio skowronków chcących odstraszyć łabędzia. W wolnym czasie roztrzepana i neurotyczna, zawodowo autorka 20 książek, sąsiadka z piętra niżej Sally Madox (Beata Pszeniczna), która podziwiając sędziego Osgooda w akcji, potrafi wymachiwać rękami na sali sądowej, jak na boisku piłkarskim.
– Mieszka piętro niżej? Wygodnie. – oznajmia druga z kandydatek na nową Karolinę, demon seksu i bajeczna w masażach kuguarzyca Lucille Moss (Ewa Józefczyk). Marzy o Costa Del Sol, paraduje po mieszkaniu boso, na dodatek w bezczelnie czerwonych rajstopach i gotuje Toffiemu obiadki, wzdychając nad byłym wielbicielem jej kuchni. Obie panie swoim obyciem w wysokim towarzystwie przebić próbuje Jo Henderson (Teresa Bielińska). Wyniosła, ale namiętna. Mówi "Dzień dobry" łaskocząc językiem podniebienie odbiorcy. Namawia Osgooda do wyprowadzki.
Każda z pań nosi w sobie pierwiastek Karoliny. Wczoraj trzy w jednym, dziś trzy po jednym. Wszystkie są rozwódkami, mającymi niejednokrotnie więcej trupów w szafie niż mężczyzna, o którego tyle zachodu. Jaki wyrok wyda osaczony łabędź?

Raczej z góry wiadomo. Ale nie to jest na scenie najważniejsze. Istotne są gałęzie do czubka prowadzące, tj. sprawny scenariusz i zakrapiany whiskaczem klimacik wylewający się z groteskowej gromadki orbitującej wokół zagubionego Osgooda. Popyt publiczności szczęśliwie nie wpływa na podaż dialogów. Wykonawcy nie szarżują zbyt ostro, a Mirosław Bieliński w roli ofiary przegrywającej z krawatem i dziesięcioma typami skarpet jest i odpowiednio otumaniony i w sam raz rozpaczliwy. Reszta aktorów też utrzymuje miłą dla oka szarżę kontrolowaną. Pstrokata Ewa Józefczyk w pewnym momencie najzwyczajniej kradnie show pozostałym paniom, zgłębieniem postaci wychodząc poza obrysowany gatunek. Co ciekawe, bohaterowie w ogóle dowiadują się o sobie najwięcej wtedy, kiedy samotnie albo we dwójkę siedzą na kozetce umiejscowionej przy granicy teatralnej kurtyny, poza młynem wydarzeń.

A czego my się o nich dowiadujemy, zezując na lustro? Tego, że mimo pozornego self-confident albo egzaltowanej niepewności mającej dać pewność, są zawsze cichutko, po angielsku, zdesperowani. Wszystkie siły witalne, całą fantazję potrafią zainwestować w jeden cel, zupełnie jak zachowawczo ubrany doktor Gordon w kontrastujące fikuśne skarpetki. A potem ze wszystkich sił być rozczarowanym, bo nic nigdy do końca się nie domyka i nie zgadza.

Może zatem będąc tym, kim się jest, zdrowiej wpaść w ciepły śmiech. W końcu życie bywa dowcipem – twierdzi Rosemary Friedman, autorka sztuki.

Grzegorz Rolecki