W 1909 r. Filippo Tommaso Marinetti ogłosił światu manifest programowy włoskich futurystów. Manifest futuryzmu odrzuca tradycję i to, co minione, całą nadzieję pokładając w przyszłości. Ze śmiałością wyśmiewa uroki Nike z Samotraki, piękno dostrzegając w technologii. Mądrzejsi o kolejny wiek, możemy ocenić, czy bezkrytyczna wiara w postęp bywa niebezpieczna?Czujecie niepokój? Mateusz Pakuła – dramaturg spektaklu Mój niepokój ma przy sobie broń – najwyraźniej tak, a Julia Mark – reżyser, przekłada na kielecką scenę niepokój Pakuły. Pojawia się zatem pytanie, co niepokoi młodego człowieka zaangażowanego w sztukę? Pakuła obdarza swoim zainteresowaniem przedmiot, a nie podmiot. Lęka się o cały świat. Próbuje objąć tekstem dramatu niemal wszystkie problemy współczesnej cywilizacji. Chciałby opowiadać o towarzyszących im emocjach we własnym, poetyckim języku teatralnym – jak można dowiedzieć się z wywiadu udzielonego Gazecie Teatralnej wydawanej przez Teatr im. Stefana Żeromskiego. Scenariusz Mojego niepokoju… korzysta z wielu różnorodnych tekstów kultury, poczynając od Apokalipsy św. Jana przez twórczość Houllebecqa, na piosenkach Bryana Adamsa kończąc ( i wielu innych). Punktem wyjścia są jednak Podróże Guliwera Jonathana Swifta.
Motyw wędrówki po fantastycznych krainach w celu uwypuklenia bolączek wcale realnego społeczeństwa – rodem z oświecenia, jak się okazuje niewyczerpany zabieg reżyserski– posłużył Mark za oś spektaklu. Postacie podróżują kolejno po: Wyspie Liliputów, Wyspie Arvo, krainie Hibakusza i wyspie Troskliwych Misiów. Aby przenieść się na odległą galaktykę wystarczy założyć kask, a gra świateł sterowana przez Mateusza Wajdę teleportuje nas (jak Power Rangersów – pamiętacie?) w nieznane miejsca. Nie wolno zapomnieć o muzyce granej na żywo i skomponowanej przez Antonisa Skoliasa oraz Mr Krime. Akompaniament współtworzy nastrój scenicznych wydarzeń, pojawia się motyw przypominający podkład muzyczny gry wideo Mario (a to pamiętacie?), uświadamiając widzom, że poruszamy się po światach wirtualnych. Muzyka, choć uatrakcyjnienie nią spektaklu to trafna decyzja, nie zachwyca perfekcyjnym dopasowaniem do fabuły.
Guliwerów, inaczej niż w angielskiej powieści, jest kilku. Wychodzą, jak pozostali bohaterowie, z dziur w ścianach scenografii zbudowanej z płyt pilśniowych. Za zagospodarowanie sceny i kostiumy odpowiada Justyna Elminowska, której należy się uznanie zwłaszcza za to drugie. Mam na myśli ucieleśnienie przerażających reniferów i „słitaśnych” misiów – osobowość każdego z nich jest podkreślona doborem odpowiedniej czapeczki. Scenograf zdołała pomieścić na scenie zespół z instrumentami wtłaczając go w tylną ścianę, za pomocą zdjęcia serii kwadratów wywołującego złudzenie optyczne tunelu.
Brawurowo zaczyna Wojciech Niemczyk, wyskakuje z głębi sceny i przekrzykując muzykę wygłasza swój monolog, potem siada i spokojnie obserwuje, jak show go on za sprawą charyzmatycznego Liliputa Wodzireja (Dawid Żłobiński), który prowadzi teleturniej. Zabawę, w której uczestnicy o złu opowiadają bez zakłopotania (czy na pewno?), ważne, żeby byli szczerzy, bo prowadzący nie znosi kłamstwa – rzecz jasna chodzi o niewygodną prawdę. Demoniczny wodzirej wprowadza publiczność w rzeczywistość przedstawienia, w którym króluje czarny humor i ironia. Skafandry, w które ubrani są mieszkańcy pierwszej odwiedzonej planety wieńczą kołnierze ortopedyczne (kołnierz showmana powleka złota nitka) mające zwrócić uwagę na pogruchotane kręgosłupy moralne postaci. Zachwyca dobrze wykonany monolog zmysłowej reniferzycy (Dagna Dywicka) mówiącej między innymi, o tym z jaką łatwością ludzie zrzucają własne winy na Boga. Nie można oprzeć się refleksji, co zrobić, jeśli „jesteście tylko Wy, ludzie”. Renifer Arvo (Edward Janaszek) podczas rozmowy z Guliwerem 2 niczym demiurg steruje wyimaginowaną cybernetyczną przestrzenią przedstawiając rzeczywistość, w której słowa są zbędne i delikatnie mówiąc nie zadaje się pytań. Aktorsko należy wyróżnić też Joannę Kasperek, która profesjonalnie, z dystansem traktuje w spektaklu swoją kobiecość. Nie urzekł mnie jeszcze, debiutujący na kieleckiej scenie Krzysztof Grabowski (m.in. Guliwer 4).
Naprawdę zabawna jest część spektaklu, w krainie Troskliwych Misiów komunikujących się ze sobą wyłącznie śpiewem piosenek Bryana Adamsa (Niemczyk istotnie dobrze śpiewa). Misie są różowe, pocieszne, urocze i bardzo miłe dla wszystkich – pod warunkiem, że lubisz „fik, fik”. Przecież, nie jesteś pedałem, prawda? Jeśli jednak, nie lubisz ulubionej zabawy misiów, czyli orgiastycznego seksu, to jednak jesteś pedałem i misie będą musiały Cię ukarać. Przemienią się w złośliwe, bezwzględne potwory, przypominające karliczki z „Opowieści letniej” Katarzyny Kozyry. Według mnie na tym spektakl mógłby się zakończyć. Ujęta w czarną komedię parodia przewrotnej ludzkiej natury jest dość wymowna.
Pakuła i Mark rozkładają wachlarz problemów dzisiejszego świata: głód, aborcja, przestępstwa, AIDS, choroby raka, nieznośna młodzież, hipokryzja pozornej tolerancji wobec homoseksualistów, komercjalizacja i wirtualizacja świata, w którym zaczyna brakować miejsca na indywidualność… Tak, to wszystko niepokoi. Ale, co jeśli po wyjściu ze spektaklu nie czujemy się zdruzgotani? Czy powinniśmy czuć się winni? Z niecierpliwością czekam, aż Pakuła „wynajdzie” nowy język teatralny, w którym opowie mi więcej o kolorach broni moich niepokojów. Propozycja Julii Mark jest natomiast nowoczesna i interesująca, ale brakuje jej zapanowania nad formą.
Paulina Drozdowska