Królowa jest naga – Caryca Katarzyna

Duet Janiczak i Rubin w swojej najnowszej produkcji zrealizowanej dla kieleckiego teatru dramatycznego odsłaniają zakulisowy świat procesów dochodzenia do władzy. Pokazują, jak tworzy się historię przez duże h i mity, w które obrasta. To one nieodwracalnie kształtują kolejne pokolenia.Przed pójściem na prapremierę polską „Carycy Katarzyny”, która odbyła się w kwietniu 2013 roku, zastanawiałam się, czego jeszcze nie widziałam w młodym, polskim teatrze, czym twórcy mogą chcieć, nie tyle zaszokować, co zaskoczyć? – przecież nie wulgarnością, nagością czy seksualnością, bo to już cechy charakterystyczne kształtującego się na naszych oczach języka teatralnego. Nie było jeszcze podpasek. Aż dziw bierze, że na początku spektaklu Wiktor Rubin, reżyser „Carycy…” nie każe aktorce, której powierzył tytułową rolę przypinać szpilkami do kurtyny zużytych, tylko czyste wkładki higieniczne. Zapisane na nich litery układają się w słowa: ****** ME.
Rubin zapowiada tym zabiegiem „bieliźnianą” estetykę, w jakiej utrzymuje swój spektakl – wszystko: od wystroju sceny i kostiumów, po język, którym posługują się postacie i ich losy; będzie tu jakieś „od spodu”, od wewnątrz, strony której zwykło się nie pokazywać. Gdy poły kurtyny kieleckiej Dużej Sceny się rozstępują zostajemy za sprawą znakomitej scenografii Mirosława Kaczmarka wprowadzeni w intrygujący świat. Biały/ szpitalny, hermetyczny, ale rozpadający się – świadczą o tym chociażby spadające z sufitu, w równych odstępach czasu pukle blond włosów, należy rozumieć, że ich właścicielką do niedawna była, najprawdopodobniej, Elżbieta Romanowna (Joanna Kasperek). Rosyjska cesarzowa lat 1741-1762 jest chora, siedzi na środku sceny na stołku i przy pomocy Kanclerza (Dawid Żłobiński) makijażem próbuje ukryć swoją, jak dowiadujemy się z ust władczyni, postępującą niedyspozycje. Spadające włosy są odrażające, przypominają o innym wydarzeniu historycznym, które zdarzy się dużo później. Dla wielu martwe ludzkie włosy, ich grube pukle czy odcięte warkocze elektryzujące turystów zwiedzających niemieckie obozy zagłady w Oświęcimiu, symbolizują najczarniejszą kartę w historii ludzkości. Z sufitu także, zwisają martwo piękne, epokowe kostiumy niczym groźba nieuchronnego ducha czasu zawisła, by zagrozić bohaterom „na dole”. Postaciom pozostało jedynie coś w rodzaju bielizny. Gdzieś w tle, w rajstopach, błąka się biały, posągowy książę Stanisław August (Tomasz Nosinski).

A gdzie w tym wszystkim główna bohaterka? Caryca Katarzyna dynda nogami z balustrady jednej z teatralnych lóż (jak ona tam weszła i kiedy?). Marta Ścisłowicz zeskoczy z barierki i wprawi akcję w ruch. Na co dzień aktorka bydgoskiej sceny zaproszona do Kielc przez Rubina, zawierzyła się twórcy całkowicie, to stwierdzenie należy rozumieć także dosłownie. Reżyser rozebrał aktorkę do naga, co więcej w pewnym momencie spektaklu zlecił jej nawet paradowanie przed publicznością z małym modelem kieleckiego teatru na rękach i zachęcanie mężczyzn, ale również kobiet do wyciągania rąk po oświetlone piersi aktorki, które obnażają wycięte w makiecie otwory. Sztuka teatralna młodych twórców brnie w dziwne rejony, pytać, czy to jest jeszcze sztuka jednak nie wypada, od czasu, gdy jej pojmowanie zredefiniował Fontanną Marcel Duchamp, nota bene do jego najsłynniejszego dzieła znajdujemy w spektaklu Rubina aluzję – na stoliku obok dzbanuszka i filiżanek, po które z właściwym sobie wdziękiem sięga Poniatowski, znajduje się pisuar. By więc uniknąć faux pas – nie pytam.
Postać Poniatowskiego „zjada” carycę, choć to ona powinna wieść prym. Nosiński od pierwszych chwil, gdy tylko się pojawia, nawet nic nie mówiąc zawłaszcza scenę. Jest wytworny, elegancki, zabawny, potrafi wyjść z każdej opresji, choćby wypadł mu z rąk stawiany na podłodze obrazek z godłem, wybrnie tak, jakby celowo chciał zaznaczyć swoją obecność na scenie. Delikatny i urokliwy, zyskuje przychylność zwłaszcza damskiej części publiczności, kiedy deklaruje chęć wzięcia na siebie przykrego dla pań obowiązku rodzenia. Jego tylnojęzykowe „ł” cenione zwłaszcza przez przedwojenne aktorstwo, jest bezbłędne. Nie mówiąc już o tym, jak przepięknie i czysto wykonuje hit Ałły Pługaczowej „Milion szkarłatnych róż”. Ścisłowicz zdaje się być spięta, zażenowana, jej postać nie przechodzi metamorfozy. Najbardziej wiarygodna jest w scenie zakochiwania się w litewskim księciu, który trzymając ją za rękę wyraźnie dodaje jej otuchy. Aktorka lepiej wypada jako dochodząca do władzy młoda dziewczyna, wystawiona na ciężkie próby, jakie postawił przed nią los, niż zdeterminowana, charyzmatyczna caryca. Tym ostatnim przymiotnikiem określiłabym raczej doświadczoną, w tego typu rolach Kasperek (Gertruda z „Hamleta” Rychcika, Izabela z „Joanny Szalonej; Królowej”), którą praca z młodymi twórcami wyraźnie mobilizuje. Mniejsze, ale równie wyraziste są role Eweliny Gronowskiej-Ośki (Lizawieta Woroncowa) i Beaty Pszenicznej (Joanna bez numeru). Nikt nie ma też wątpliwości, że czarny charakter kieleckiej sceny wśród młodych aktorów to Wojciech Niemczyk – skupiony, bezczelny, jego role zyskują wydźwięk naturalności.

Pierwsza część spektaklu, mam na myśli dochodzenie Katarzyny do władzy, choć mocna, wulgarna i przepełniona nagością jest przejmująca i uniwersalna. Mimo historycznego zabarwienia bliska współczesnemu odbiorcy, jego zmaganiom nie tylko na polu zawodowym. Przedstawienie za sprawą radykalnych środków, a przede wszystkim dosadnego, trafnego, błyskotliwego języka Janiczak wspaniale oddaje problemy związane z cielesnością i seksualnością jednostki. Dramaturg ma jeszcze jedną zaletę, jest przenikliwą obserwatorką i wydaje się docierać do aktorów, „skrajać” im postaci na miarę. Pozwalanie na modyfikacje tekstu w trakcie pracy z aktorem świetnie sprawdza się twórcom. Mam tu na myśli także niezwykle udany, zapadający w pamięć, spektakl pary Janiczak-Rubin z września 2011 roku – Joannę Szaloną; Królową.

Niepotrzebnie w drugiej części reżyser przyspiesza, spektakl z powodzeniem mógłby trwać dłużej, by akcja mogła się spokojnie rozwinąć i zyskać sens. A tak mamy zlepek scen, które nie generują spójności, ale rozproszenie. Przy tym są to sceny oderwane, chaotyczne, w których mieszają się różne porządki. W dodatku to tanie, efekciarskie chwyty mające bawić publiczność, np. kiedy aktorzy ganiają w różnych kierunkach, po scenie, plują jabłkami (znowu!), końcowa wizualizacja itd. Do dziś nie rozumiem po co wprowadza się postać Alicji w krainie Czarów. Broni się trochę, oryginalny chociaż pomysł na taniec Pawła I, w tej roli zabawny Andrzej Plata. Ale ogólnie rzecz biorąc świetnie zapowiadająca się sztuka, przeradza się w nie do końca udaną komedię, jakby twórcom zabrakło pomysłu, na rozwiązanie akcji. Mam także zastrzeżenia do końcowego monologu Poniatowskiego. Aktor po słowie „nareszcie”, nie dość, że odnoszę wrażenie wychodzi z roli, to staje się propagatorem poglądów twórców, którzy po obietnicy nie stawiania gotowych tez i głoszeniu z uporem, że teatr to doświadczenie starają się przekonywać do swoich subiektywnych sądów na temat polskości czy patriotyzmu. Każdy oczywiście ma prawo do własnej opinii, tylko czemu ona jest podawana w taki sposób – kilkunastominutowy monolog jedynego polskiego bohatera, z którym sympatyzuje publiczność z racji losów (ofiara carycy) i cech charakteru, w dodatku w najbardziej wyrazistym i bodaj jedynym poważnym fragmencie drugiej części spektaklu; wygłaszany na podeście znajdującym się najbliżej widowni. Niby Poniatowski pyta, czy ktoś dziś podniósłby miecz za ojczyznę, co z tego jak zaraz odpowiada, że on nie. Mam wrażenie, że twórcy podają to rozwiązanie za jedyne słuszne, racjonalne i przystojące nowoczesnemu, cokolwiek to znaczy,wykształconemu człowiekowi. Dlatego dla mnie taki teatr ginie, od własnej broni – stawia tezy, których ponoć się wystrzega. Nie zgadzam się, by delikatnie, ale jednak sugerowano mi, co mam myśleć. To zaczyna pachnieć ideologią.

Paulina Drozdowska