Dziś piszę o spadochroniarstwie – co prawda nie polega ono na lataniu w przestworzach w dosłownym znaczeniu, a wprost przeciwnie – na spadaniu – w pewnych warunkach, poza spadaniem możemy poczuć się jak ptak szybujący w przestworzach, ale po kolei.Odpowiedź przychodzi dopiero po pierwszym skoku
Po pierwsze, musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy ma to być tylko jednorazowe szaleństwo, czy będzie to coś na dłużej. Z praktyki jednak wiem, że odpowiedź na to pytanie przychodzi dopiero po pierwszym skoku. No i drugie pytanie: ile czasu i funduszy jesteśmy w stanie na ten sport przeznaczyć. A powiedzieć od razu trzeba, że nie jest to tani sport (choć bywają droższe), jest też czasochłonny. Jest też trzecie, ważne pytanie, czy jesteśmy w stanie podjąć ryzyko. Wiedzieć trzeba, że mimo wykorzystania daleko idącej techniki, jaka towarzyszy skokom, klasyfikowane one nadal są jako sport ekstremalny.
Ok, ale jak zacząć?
Otóż drogi są dwie. Pierwsza – to skok w tzw. tandemie. Choć traktowane jest to, jako jednorazowe szaleństwo, jest to najprostszy sposób na wykonanie tego pierwszego skoku. Na czym to polega? Znajdujemy doświadczonego skoczka, który świadczy tego typu usługi. Umawiamy czas i miejsce, na które stawiamy się jedynie z dobrym humorem. O wszystko inne zadba wspomniany skoczek. Przechodzimy krótkie szkolenie na ziemi z teorii skoku i sposobu zachowania się w powietrzu. Następnie wsiadamy do samolotu, który wynosi nas na odpowiednią wysokość (przeważnie ok 4000 m), i wyskakujemy z samolotu, będąc przypiętym do naszego skoczka. Pierwsze 2500 m spadamy swobodnie, tzn. po prostu spadamy bez użycia spadochronu. Niesamowite wrażenia gwarantowane! Na wysokości ok. 1500 m nasz skoczek otwiera spadochron, rozpoczynając tym samym drugi etap skoku, jakim jest szybowanie. Teraz możemy spokojnie podziwiać widoki i cieszyć się prawie nieograniczoną przestrzenią. Następny etap to lądowanie. Teraz, tak jak i poprzednio, nad wszystkim czuwa nasz skoczek. Gdy już cało wylądujemy na ziemi, pozostają nam wspomnienia z tego wspaniałego lotu oraz film, który zazwyczaj jest kręcony specjalnie dla nas przez drugiego skoczka, będącego ciągle obok. Uwierzcie, że jest to rzecz, która na wszystkich imprezach robi prawdziwą furorę, a i wnukom będzie co pokazać.
Trochę dłuższa droga
Dla tych, którzy chcieliby jednak poczuć w powietrzu prawdziwą wolność, istnieje druga, troszkę dłuższa droga. Po pierwsze, należy odbyć kurs spadochronowy. Kursy takie organizowane są zazwyczaj przez aerokluby. I tak na przykład zrobiłem ja. Swój kurs odbyłem w naszym rodzimym Aeroklubie Kieleckim na lotnisku w Masłowie. Po kursie droga do odbycia skoku jest jednak nadal kręta. Najpierw oczywiście należy zgłosić się do aeroklubu, w którym uzyskamy informację o terminach i wolnych miejscach. Następnie czeka nas wycieczka do kilku lekarzy, którzy przebadają nas wzdłuż i wszerz. A na końcu i tak decyzję o tym, czy zdrowie nam pozwala na uprawianie spadochroniarstwa wydaje lekarz orzecznik. Jeśli zdrowie pozwala nam skakać, wtedy pozostaje nam zdobyć jeszcze „indywidualną polisę OC osoby eksploatującej statek powietrzny na kwotę 50 000 PLN”. Technicznie sprowadza się to do udania do któregoś ubezpieczyciela, zapłaty kilkudziesięciu PLN i podpisaniu odpowiedniej polisy.
Uzbrojeni w orzeczenie lekarskie,
polisę ubezpieczeniową oraz własny dowód osobisty udajemy się w wyznaczonym wcześniej terminie na lotnisko aeroklubowe. Jeśli nie mamy 18 lat, ale mamy więcej niż 16, potrzebujemy zgodę rodziców lub opiekunów. Kurs składa się z 30 godzin teorii, wielu ćwiczeń na ziemi i skoczni. Poznajemy budowę spadochronu i dowiadujemy się, jak to w ogóle działa. Poznajemy prawo lotnicze oraz uczymy się, jak prawidłowo wyskoczyć z samolotu i jak nasze ciało będzie się w powietrzu zachowywało. Bardzo ważne jest, aby przyswoić sobie procedury ratunkowe w powietrzu, gdyż tam na górze skazani będziemy tylko na swoje umiejętności. No i jeszcze nieodzowne skoki na kupkę piasku. Kurs trwa zazwyczaj od środy do niedzieli, przy czym w sobotę i niedzielę odbywają się skoki szkoleniowe. W ramach szkolenia wykonujemy bowiem trzy takie skoki. Wszystkie z wysokości 1200 m z samoczynnie otwieranym spadochronem. Skoki odbędą się oczywiście po pozytywnym zaliczeniu egzaminu teoretycznego i praktycznego.
Nastał wreszcie ten dzień,
kiedy dane nam będzie wyskoczyć. W sobotę wszyscy „studenci” przybywają dużo wcześniej od reszty skoczków. Wszyscy chcą jeszcze poćwiczyć ten wyskok i prawidłową pozycję ciała. Wszyscy chcą bowiem, żeby ten pierwszy raz był idealny. W końcu rozpoczynają się przygotowania. Otwieramy hangar, wyprowadzamy zeń nasz samolot i inne dziwnie wyglądające, a ponoć niezbędne przedmioty. Kiedy wszystko jest już gotowe, patrzymy z zazdrością, jak starsi skoczkowie szykują się do pierwszego tego dnia wylotu. Jeszcze zbiórka, jeszcze sprawdzenie sprzętu i poszli w kierunku samolotu. Za kilkanaście minut z jeszcze większą zazdrością spoglądamy w niebo, widząc znajome kształty na niebie. Wylądowali wszyscy, wylądował też samolot. Instruktor wypytał o warunki panujące w powietrzu, czujnym okiem spojrzał na niebo, zapadła decyzja „lecicie w następnym… szykować się”.
Pełna euforia… zakładamy spadochrony,
kaski, wysokościomierze i po chwili wszyscy gotowi. Ostatnie rady instruktora jak lecieć, gdzie lecieć oraz gdzie lądować. Jeszcze kontrola sprzętu i pada magiczna komenda: „do samolotu!”. Wsiadamy do przecudnej urody samolotu AN-2 popularnie Antkiem zwanym. Drzwi się zamykają, przerażający ryk silnika zagłusza dokładnie wszystko. Kołujemy na koniec pasa startowego… i start. Ci, co siedzą tu po raz pierwszy mają przerażenie w oczach. Samolot trzęsie się, jakby miał się za chwilę rozpaść. Ale po oderwaniu kół od nierównej nawierzchni pasa wszystko się uspokaja. Wznosząc się powoli, przez okienka podziwiamy okolicę z ptasiej perspektywy. W kabinie zaczynają się rozmowy, ktoś powie dowcip…, ale „studenci” się nie śmieją. W skupieniu każdy spogląda na swój wysokościomierz, którego wskazówka nieustannie się przesuwa. Spojrzenie na ścianę, porównanie z wysokościomierzem samolotowym – i cóż… wszystko się zgadza. Na wysokości 900 m drzwi się otwierają. Jak to, już czas? Okazuje się, że to tylko kontrola miejsca oraz siły i kierunku wiatru… Uff. Do naszej wysokości jeszcze chwila, ale robi się nerwowo.
Pada komenda: „powstań!”
Doświadczony skoczek, który jest odpowiedzialny za wyskok „studentów” sprawdza jeszcze sprzęt. Przypina linę desantową, która automatycznie otworzy spadochron, po tym jak skoczek opuści samolot. Po chwili drzwi ponownie się otwierają. Do kabiny wciska się powietrze i świst powietrza… W końcu lecimy ok 130 km/h. Widzę, że jestem trzeci do drzwi. Dostajemy znak. Pierwszy skoczek na progu, komenda „skok!” i kolega znika. Następna jest koleżanka. Pada komenda i widzę, jak i ona znika za drzwiami. Teraz ja. Podchodzę do progu. Ustawiam się tak jak tłumaczył instruktor. Pęd i świst powietrza jest przerażający. Pada komenda i jak zahipnotyzowany wykonuję skok.
Zdążyłem tylko zobaczyć oddalający się samolot i… zamknąłem oczy
Po chwili usłyszałem tylko wyczekiwany dźwięk otwierającego się spadochronu. Spoglądam w górę – jest rozłożony, czyli wszystko w porządku. Pierwsza myśl… genialnie… uczucie, jak żadne inne. Spoglądam na wysokościomierz, okazuje się, że spadłem jakieś 300 m. Zaczynam się bawić spadochronem. Raz w lewo, raz w prawo i zgodnie z zaleceniami instruktora kieruję się ku ziemi. Pierwsze lądowanie – podręcznikowo, instruktor może być dumny.
Pora ocenić swój pierwszy w życiu skok
Udajemy się do świetlicy, by na wielkim telewizorze obejrzeć zapis z kamery znajdującej się na pokładzie. Start filmu i pierwsza salwa śmiechu. Widzimy bowiem swoje przerażone miny i mechaniczne ruchy. Każdy kolejny skok komentowany w przezabawny sposób, powoduje kolejne salwy śmiechu. Tylko instruktor próbując zachować powagę, pokazuje nam nasze błędy. Cóż jak na pierwszy raz to i tak bardzo dobrze. Po odpoczynku i pogaduchach słyszymy znane już hasło „lecicie w następnym”.
Pierwszy raz wyskoczyć jest łatwo, kolejne są trudniejsze
Drugim razem wyskoczyłem jednak bez problemu. Tym razem lądowanie nie było już tak idealne, gdyż zakończyło się na „dolnej części pleców”, ale generalnie pozytywnie. Najtrudniejszymi były trzeci i czwarty skok. Przy tym ostatnim mało co się nie rozmyśliłem, ale koniec końców jednak wyskoczyłem. Późniejsze skoki z większych wysokości to już tylko szlifowanie techniki i korygowanie własnych błędów.
Ok! Wyskoczyć i co dalej?
Otóż, kiedy opanujemy już swoje ciało w powietrzu, możemy zacząć się dopiero bawić. Skakać można np. na celność, czyli próbować trafić w punkt o średnicy powiedzmy 3 cm. Myślisz, że to proste? Zapewniam, że nie. Skakać można również, wykonując akrobacje w czasie wolnego spadania, jak również z już otworzonym spadochronem. Tam na górze jesteś wolny i możesz robić dosłownie wszystko.
Skoczkowie mawiają, że tam, gdzie otwiera się spadochron, kończy się zabawa. Coś w tym jest. Swobodne spadanie jest jedynym w swoim rodzaju odczuciem. Jest to jedyny czas, kiedy nie ogranicza nas absolutnie nic…, no może poza czasem, bo trwa to zaledwie kilka sekund. Ale wypełnione one są wrażeniami dosłownie po brzegi. Po otworzeniu czaszy spadochronu, kiedy już opadamy spokojnie, mamy przed sobą piękne widoki a wokół siebie ciszę, przejmującą ciszę przerywaną niekiedy szumem wiatru i trzepotem spadochronu.
Dla tej ptasiej wolności
Ludzie czasem pytają mnie o to, czy boję się skakać. Zawsze odpowiadam, że owszem, boję się, kiedy podchodzę do progu. Jest wśród skoczków takie przekonanie, że gdy przestaniesz się bać wyskoczyć, to znak, że nie powinieneś już tego robić. Jest to bowiem informacja, że wpadasz w rutynę a to już jest niebezpieczne. Strach mobilizuje. Pytanie więc, czemu skaczesz? Żeby się bać? To też chyba nie tak. Na pewno dla tej ptasiej wolności, chwili, która pompuje w człowieka tyle adrenaliny, że wszystkie stresy i problemy rozwiązują się same.
Instruktor powiedział nam kiedyś na szkoleniu, że żaden skoczek nie jest tak do końca normalny, bo kto normalny wyskoczyłby dobrowolnie ze sprawnego samolotu – myślę, że to chyba najlepsza puenta.
Karol Kępa, foto; January