Tylko Chuck Norris potrafi kopać z półobrotu, wychowywać młodzież i głosić Słowo Boże równocześnie. Nie, to nie jest kolejny dowcip na jego temat. Tym razem tylko prawda!Ray Norris urodę odziedziczył po matce, Indiance z plemienia Cherokee. Miał niemal dwa metry wzrostu, włosy i oczy czarne jak węgiel. Podobał się kobietom i chętnie to wykorzystywał. Zawrócił w głowie Wilmie Scarberry, drobnej, rudowłosej dziewczynie z twarzą pełną piegów. Kiedy brali ślub, pan młody miał zaledwie 19 lat, jego wybranka była o trzy lata młodsza. Nie mieli własnego kąta. Pomieszkiwali tam, gdzie Norrisowi udawało znaleźć się jakąś robotę. Na początku 1940 roku była to farma w Ryan, mieścinie w Oklahomie, tuż przy granicy z Teksasem. Dziecko przyszło na świat 10 marca 1940 roku. Ważyło niecałe trzy kilogramy i było sine z niedotlenienia. Przerażony ojciec zemdlał na jego widok. Noworodek był zbyt słaby, by samodzielnie ssać pierś, więc matka odciągała pokarm i karmiła maleństwo zakraplaczem do oczu. „Bóg ma dla ciebie plan” – powtarzała mu ponoć od pierwszych godzin życia.
Wayne był mu jak ojciec
Chłopak otrzymał imiona Carlos Ray. Pierwsze na cześć lokalnego pastora, drugie po ojcu. To właściwie wszystko, co miał Ray do zaoferowania swojemu pierworodnemu. Coraz więcej pił, coraz rzadziej bywał w domu. Zanim przepadł na zawsze, zdążył spłodzić kolejnych synów, Wielanda i Aarona. – Mama musiała być nam matką i ojcem. Na szczęście była bardzo silną kobietą, trzymała mnie krótko i potrafiła skierować na dobrą drogę – wspominał Norris wiele lat później. Żyli na walizkach. Zanim w końcu osiedli w kalifornijskim Torrance, zmieniali adres co najmniej raz w roku.
Carlos nie przepadał za szkołą. – Kiedy dorastałem, byłem strasznie nieśmiały, zamknięty w sobie i cherlawy. Ludziom dziś trudno w to uwierzyć, ale niezbyt garnąłem się do sportu – wyznał. Zamiast ganiać z rówieśnikami po szkolnym boisku, wolny czas spędzał w półmroku sali kinowej. Szczególnie upodobał sobie westerny, bo w nich dobro zawsze triumfowało nad złem. Podziwiał gwiazdy filmów kowbojskich z Johnem Wayne’em na czele. – Ojca nie było w pobliżu – tłumaczył później. – Musiałem sobie stworzyć jakiś wizerunek ojca, którego chciałbym mieć.
Tuż po ukończeniu szkoły średniej Norris ożenił się z Diane Holechek, ale w podróż poślubną pojechał sam. Do Korei. W 1958 roku zaciągnął się bowiem do lotnictwa i dostał przydział do żandarmerii w bazie Osan. Działania wojenne na Półwyspie Koreańskim już dawno ustały, więc amerykańscy żołnierze mieli czas na zgłębianie fascynującej azjatyckiej kultury. – Poznałem wschodnie sztuki walki. Oczarowany fizycznymi możliwościami, które z sobą niosą, zapragnąłem zdobyć czarny pas – mówi Norris. Każdą wolną chwilę poświęcał na naukę tangsudo, lokalnej odmiany karate. W końcu dopiął swego, uzyskał tytuł mistrzowski. – Do tej pory byłem facetem, który zaczyna różne rzeczy i nigdy ich nie kończy. Sztuki walki były pierwszą rzeczą, którą doprowadziłem do końca.
W wojsku dorobił się również przydomka. Chuckiem zaczął go nazywać Latynos, który zajmował sąsiednią pryczę w obozie dla rekrutów.
Zbyt chudy dla Bruce’a Lee
Po przejściu do cywila nawet przez chwilę nie miał wątpliwości, czym chce się zajmować. Intensywnie trenował, poznawał nowe style, był coraz lepszy. Pierwsze trzy turnieje karate przegrał, ale od 1966 roku był właściwie nie do pobicia. Na początku 1974 roku zakończył karierę sportową jako niepokonany sześciokrotny mistrz świata karate wagi średniej. Mógł się przy tym pochwalić imponującym bilansem walk: 65 zwycięstw, 5 porażek.
W 1968 roku na turnieju w Nowym Jorku Norris poznał Bruce’a Lee. Późniejsza ikona filmów kung-fu dopiero raczkowała w branży rozrywkowej, grając drugoplanową rolę w głupawym serialu telewizyjnym „Zielony Szerszeń”. Panowie polubili się i po powrocie do Kalifornii rozpoczęli wspólne treningi. Norris był wówczas mistrzem nie do pokonania na macie, ale Bruce imponował mu osobowością i nieprzeciętną szybkością. Potem Bruce wyjechał do Hongkongu robić karierę. Zadzwonił do Chucka w 1972 roku. – Powiedział, że pracuje nad nowym filmem i ma pomysł na scenę walki, którą wszyscy zapamiętają. Zapytał, czy nie chciałbym być jego przeciwnikiem. Zapytałem go żartem, kto wygra. „Ja, bo to ja jestem gwiazdą” – odpowiedział. A ja na to: „Rozumiem, chcesz pobić mistrza świata”.
Chuck zgodził się wystąpić w „Drodze smoka”, choć nie miał aspiracji aktorskich. Podróż do Rzymu potraktował jako miłą przygodę i odskocznię od codziennych zajęć. Nie obyło się jednak bez problemów. Norris nie był atletą, a scenariusz przewidywał, że Bruce spuszcza łomot typowi znacznie od siebie większemu. Chuck na kilka dni zaprzestał więc treningów, zażerał się hamburgerami i udało mu się przytyć parę kilo. – Dlatego w filmie ani raz nie kopnąłem Bruce’a z wyskoku. Nie byłem w stanie oderwać się od ziemi – śmiał się później aktor. Bruce Lee nie pomylił się. Ich pojedynek w Koloseum przeszedł do historii kina kung-fu. A już absolutnie nie da się zapomnieć sceny, w której Bruce wyrywa Norrisowi włosy z klaty…
Gram tylko w dobrych filmach
Gdy Chuck Norris dawał Bruce’owi fory na planie „Drogi smoka”, nie spodziewał się, że jeszcze kiedykolwiek stanie przed kamerą. Miał sześć doskonale prosperujących szkół walki, w wolnych chwilach udzielał prywatnych lekcji gwiazdom kina i estrady. Ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Do Norrisa zgłosił się inwestor, który zaproponował pomoc w rozwoju sieci. Wizja ekspansji na całe Stany, a może i cały świat zawróciła karatece w głowie. – Pomyślałem, że lepiej mieć 500 szkół niż 6, ale okazało się, że nie miałem racji. Dwa lata później wszystko straciłem – opowiadał. Zbyt dumny na to, by ogłosić bankructwo, do końca lat 70. spłacał wierzycieli.
Kiedy stracił szkoły, utrzymywał rodzinę z prywatnych lekcji i odczytów, ale pieniędzy wciąż brakowało. Jeden z uczniów zasugerował mu, że powinien spróbować swoich sił w aktorstwie. – Jeśli nie potrafisz niczego innego, zawsze możesz zostać aktorem – miał ponoć powiedzieć Steve McQueen. Chuck wziął sobie do serca radę przyjaciela i zrobił kurs aktorski, który na niewiele się zdał. – Próbowałem znaleźć pracę, ale moi konkurenci mieli za sobą lata doświadczenia. W końcu zrozumiałem, że w ten sposób niczego nie dokonam, i sam sobie napisałem scenariusz – wspominał Norris.
Historia byłego komandosa, który próbuje dociec, kto i dlaczego morduje jego frontowych przyjaciół, nie od razu przekonała hollywoodzkich producentów. Karateka cztery lata krążył od drzwi do drzwi, zanim znalazł chętnych na sfinansowanie produkcji z dobrze walczącym amatorem w roli głównej. Nakręcony w 1977 roku film „Dobrzy faceci ubierają się na czarno”, oparty w znacznej mierze na scenariuszu Norrisa, nie jest arcydziełem. – Oczywiście krytycy ukrzyżowali mnie, tak złym byłem aktorem. Byłem głupi, nie zdawałem sobie sprawy z tego, jakie to trudne – bił się w pierś Chuck Norris. – Ale wykreowałem silną i pozytywną postać, to mnie uratowało.
Rzeczywiście, naiwne filmidło odniosło sukces, bo widzowie docenili to, że dobry facet pokonuje złych, w dodatku w widowiskowy sposób. – Filmy z lat 70. miały zbyt negatywny wydźwięk, kreowały antybohaterów. Zdecydowałem się więc pokazywać uczciwych ludzi walczących z niesprawiedliwością. Odrzuciłem wiele ofert filmowych, które miały negatywne konotacje, bo chciałem, by moje filmy miały wyłącznie pozytywne przesłanie – tłumaczył Norris, ale moralny wymiar jego przepisu na sukces nikogo w Hollywood nie obchodził. Liczyła się strona praktyczna. A praktyka dowiodła, że Chuck nakręcił 23 filmy i na wszystkich zarobił. Z takim argumentem nie da się polemizować.
Bohater rodem z westernu
Samotny wojownik ma do wypełnienia misję i mimo przeciwności losu zawsze udaje mu się osiągnąć cel. Choć otaczają go źli ludzie, nie szuka konfrontacji, ale kiedy już kończy mu się arsenał uników, w słusznym gniewie rozszarpuje swoje ofiary na strzępy. Najczęściej gołymi rękoma tudzież kopniakiem z półobrotu.
Filmy Norrisa opierają się na tym samym schemacie, co nie znaczy, że wszystkie są złe. Niektóre – jak „Samotny wilk McQuade”, „Oddział Delta” czy „Zaginiony w akcji” – zasłużenie przeszły do kanonu kina akcji. Ten ostatni ma dla Chucka szczególne znaczenie – zadedykował go pamięci Wielanda, młodszego brata, który nigdy nie wrócił z wietnamskiej dżungli.
Pod koniec lat 80. zbankrutowała wytwórnia Cannon Films, z którą Chuck był związany, a duże studia filmowe miały własnych bohaterów – młodszych i bardziej przystojnych. Wydawać się mogło, że kariera Chucka dobiegła końca, że Jean Claude Van Damme i Steven Seagal wykopią go z masowej wyobraźni. Wtedy Norris odkrył telewizję.
Początek był mało imponujący – aktor użyczył nazwiska i głosu postaci z kreskówki „Chuck Norris Karate Commandos”. Ci, którzy natrząsali się wówczas z jego upadku, nie dostrzegli ukrytego haczyka. Animowany Norris wychowywał sobie nowe pokolenie fanów, które wyrosło z kreskówek akurat wtedy, gdy stacja CBS puściła pierwszy odcinek „Strażnika Teksasu”. Wyprodukowany przez firmę Norris Brothers Entertainment (jej współwłaścicielem jest Aaron) serial to współczesny western. Jego główny bohater Cordell Walker zawsze potrafi odróżnić dobro od zła, zawsze gra fair i zawsze wygrywa. Jest tak prawy, że aż nudny – mimo to podbił serca milionów widzów na całym świecie. Nadawany nieprzerwanie przez osiem i pół roku „Strażnik Teksasu” okazał się największym sukcesem w historii stacji CBS. Zdjęty z anteny w 2001 roku powrócił w 2005 roku jako film pełnometrażowy. I zapewne na tym się nie skończy.
50 milionów robi wrażenie
Chuck Norris słyszał o krążących w Internecie „faktach”. Choćby od żony, której znajomi przysyłają co lepsze kawałki mailem. Niektóre dowcipy Norrisowi się podobają, inne napawają go przerażeniem, ale najbardziej cieszy go, że już w pierwszych tygodniach norrisomanii jego oficjalna strona zanotowała ponad 50 milionów wejść. – Nie wiem właściwie, co to znaczy, ale 50 milionów czegokolwiek robi wrażenie – aktor ma nadzieję, że dzięki głupawym dowcipom świat dowie się o tym, co robi prawdziwy Chuck Norris.
Na przykład o tym, że razem z serwisem Max.com walczy z pornografią i pedofilią w sieci. Albo o jego kampanii na rzecz przywrócenia lektury Biblii w szkołach publicznych. Aktor uważa bowiem, że kryzys amerykańskiej edukacji związany jest z brakiem odwołań do religii i że modlitwa przed pierwszą lekcją mogłaby odmienić zachowanie uczniów. – Nasi praojcowie zbudowali ten kraj na biblijnych zasadach i nie życzyliby sobie usunięcia Pisma Świętego ze szkół. Niech uczeń, który chce studiować Biblię w szkole, ma taką możliwość – apeluje.
Norris ma naturę społecznika. Od wielu lat współpracuje z organizacjami charytatywnymi – to spełnia życzenia nieuleczalnie chorych dzieci, to znów dba o godne życie weteranów wojennych. Za swój patriotyczny obowiązek uznał zaangażowanie w kampanie wyborcze obu Bushów i z dumą nazywa się „przyjacielem rodziny”. Za obowiązek moralny uznał z kolei swój udział w promocji „Pasji” Mela Gibsona. – Wszyscy w Hollywood bali się cokolwiek powiedzieć, a ja chodziłem po różnych programach telewizyjnych i tłumaczyłem, jak ważny to film – chwali się karateka, który od kilku lat za swą najważniejszą misję uważa głoszenie Dobrej Nowiny. A że niektóre z wspieranych przez niego organizacji na celownik biorą wolność słowa lub homoseksualistów? Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.
Czas wartości
Zawsze był człowiekiem wierzącym, choć jak przyznaje, „branża rozrywkowa ma to do siebie, że łatwo stracić z oczu to, co jest naprawdę ważne”. Prawdziwe nawrócenie przeżył w 2001 roku, gdy jego druga żona Gena trafiła na stół operacyjny z komplikacjami ciąży, które mogły zagrozić zarówno matce, jak i bliźniętom, których spodziewali się państwo Norrisowie. „Zarobiłem w życiu miliony dolarów, ale nawet cała zawartość mojego konta nie mogła mi teraz pomóc. Przyjaźniłem się z kilkoma prezydentami, ale moja przyjaźń z najbardziej wpływowymi ludźmi tego świata nic teraz nie znaczyła. Pozostała mi jedna osoba, do której mógłbym się zwrócić. Zacząłem się więc modlić: Och, Boże, zaopiekuj się moją żoną i dziećmi” – wspomina Chuck w autobiografii. Modlitwy zostały wysłuchane. Wszystko skończyło się dobrze, a aktor postanowił odmienić swoje życie: – To była dla mnie prawdziwa próba, czas przewartościowania.
Ze względu na wiek Norris coraz rzadziej macha nogami na ekranie (ostatnio zagrał archanioła Michała w filmie wyprodukowanym przez Mike’a, syna z pierwszego małżeństwa), natomiast coraz więcej pisze. We wrześniu 2004 roku wydał autobiografię „Against All Odds” (w wolnym tłumaczeniu „Na przekór przeciwnościom”), w której rozlicza się z przeszłością jak na świeżo nawróconego chrześcijanina przystało. Recenzenci chwalili szczerość książki, wytykając jej nadmiar zdań wykrzyknikowych. W ubiegłym roku ukazała się natomiast pierwsza powieść Norrisa. „Jeźdźcy sprawiedliwości” to początek sagi o twardzielach z Dzikiego Zachodu, którzy za punkt honoru obrali sobie obronę uciśnionych.
Jesienią 2005 roku Norris znów dał się poznać jako sprawny organizator. Stworzył World Combat League (Światową Ligę Sportów Walki) i wierzy, że jakiś czas stanie się ona czwartą co do wielkości zawodową ligą Ameryki po footballu, koszykówce i baseballu. Zasady WCL są proste – każde amerykańskie miasto wystawia sześcioosobową drużynę (pięciu mężczyzn i kobieta), których zmagania śledzą widzowie na uroczystych galach i przed ekranami telewizorów. Reklamy WCL obiecują „akcję non stop, liczne nokauty i uzależnienie od pierwszego obejrzanego odcinka”.
Korczak z czarnym pasem
Filmy, książki i liga wojowników nie są celem samym w sobie. Służą zarabianiu pieniędzy, które Norris pompuje w swoje ukochane dziecko – fundację KickStart. Powstała w 1992 roku pod nazwą Kick Drugs Out Of America (Wykopmy Narkotyki z Ameryki), a jej głównym zadaniem jest wychowywanie trudnej młodzieży z publicznych szkół średnich.
– Dzieciaki w takim właśnie wieku zaczynają się interesować gangami, narkotykami, przemocą i innymi niszczącymi pokusami. Tylko dziecko, które ma silne poczucie własnej wartości, będzie miało dość wewnętrznej siły, by stawić czoła przeciwnościom losu. Trening sztuk walki buduje silny charakter oparty na moralności – uważa Norris. Myli się ten, kto myśli, że uczy młodych ludzi, jak mają się bić. Wręcz przeciwnie. Organizując dla nich kursy karate, Chuck tłumaczy, dlaczego bić się nie powinni: – Filozofia sztuk walki opiera się właściwie na tych samych wartościach co Pismo Święte. Choć nie możemy na zajęciach mówić o Jezusie, możemy mówić o tych wszystkich rzeczach, których Jezus naucza – o miłości, o umiłowaniu bliźniego, o byciu dobrym człowiekiem.
Program, który ruszył w jednej ze szkół w Houston, obejmuje dziś 35 placówek w całym Teksasie. W zajęciach udział bierze około 5 tysięcy uczniów, a ponad 35 tysięcy już kurs ukończyło. Niektórzy wracają do KickStart jako instruktorzy. Norris chciałby wdrożyć program w całej Ameryce, ale na razie nie ma na to pieniędzy. Utrzymanie KickStart w obecnej formie kosztuje go bowiem 2,5 miliona dolarów rocznie. Daleki jest jednak od zniechęcenia, bo wierzy, że wszystkie jego działania są częścią większego planu. – Mama powtarzała mi całe życie, że Bóg ma wobec mnie plany – przypomina. – To Bóg pobłogosławił nieśmiałego, słabego chłopaka i dał mu odnieść sukces w sztukach walki i rozrywce. Miał w tym swój cel. Chciał, bym założył KickStart i pomógł milionom dzieciaków w całej Ameryce. Muszę boski plan wypełnić.
Można kpić z nieznośnie kaznodziejskiego tonu, w którym ostatnio celuje Chuck Norris, można śmiać się z jego filmów i krążących w sieci „faktów”. Nie sposób jednak nie zauważyć, że ten facet traktuje walkę dobra ze złem śmiertelnie poważnie. A z tego trudno się natrząsać.
Jarek Szubrycht Przekrój