The Chemical Brothers

Jak się okaże kilka (dziesiąt) wersów niżej, pogłoski o komercyjnej śmierci muzyki tanecznej okazały się mocno przesadzone, choć niegdysiejsi giganci klubowych rytmów robili wszystko, by zniechęcić masy do ich twórczości.Na ostatnie albumy Prodigy i Fatboya Slima spuszczamy zatem wstydliwie zasłonę milczenia, uśmiechamy się nieśmiało wspominając udane pożegnanie Orbitala i odzyskujemy wiarę dzięki nowej płycie Chemical Brothers. Płycie najmniej tanecznej z dotychczasowych produkcji duetu, za to najbardziej melodyjnej i popowej.

Nie ulega wątpliwości, że ludzie lubią piosenki proste. Piosenka musi mieć melodię, być ładnie zaśpiewana i niespecjalnie odkrywcza, bo – powiedzmy sobie szczerze – komu spodoba się coś, co słyszy pierwszy raz? Album zaś musi być zróżnicowany i pod żadnym pozorem nie ma prawa przypominać jakiejś spójnej całości – dłużyzny są nudne. Nie na darmo znakomicie sprzedają się wszelkiej maści składanki, a koncept-albumy bawią tylko nieliczną garstkę słuchaczy, którym zdaje się, że są „wyrafinowani”. Zresztą nawet jeżeli są tymi, za kogo się podają, to i tak bez znaczenia, bo większość kupująca wyroby przemysłu fonograficznego przegłosuje ich portfelami – chcemy piosenek (zwrotka-refren-zwrotka-refren) i składanek! Basta.

Cook i Howlett zrozumieli w czym rzecz, zapraszając do współpracy przy swoich ostatnich płytach imponujący zestaw wokalistów. Niestety, efekty pracy tak jednego, jak i drugiego rozczarowały. A wydawałoby się, że podstawy mieli znakomite, obydwu nieobca była przecież typowo piosenkowa stylistyka. Zabrakło po prostu pomysłu, a tego nie da się nadrobić nawet najsprawniejszym rzemiosłem, o czym przekonał się boleśnie sam wielki Michael Jackson przy okazji gigantycznej katastrofy w postaci albumu „Invincible”.

Chemical Brothers wracają po trzech latach, i to w całkiem niezłym stylu. Po pierwsze, wracają z albumem o sporym przebojowym potencjale, a po drugie – wciąż idą do przodu, choć coraz mniejszymi kroczkami. O ile Fatboy Slim i Prodigy chcieli zrobić nas w trąbę sprzedając nam kilkakrotnie odgrzewany kotlet w nowym opakowaniu, to Tom Rowlands i Ed Simons sięgają nieco dalej. Nie za dużo, ot tyle żeby było akurat. Oprócz wypróbowanych wokalistów (nieprzekonujący niestety, zawodzący rozpaczliwie „I’m a tiger” Tim Burgess z The Charlatans) poprosili o współpracę wiele nowych twarzy, m.in. raperów Q-Tipa z A Tribe Called Quest i niejakiego Anwara Superstara (brata Mos Defa). Jeżeli fuzja z hiphopem jest receptą na odgrzebanie po 10 latach fenomenu big-beatu, to czemu nie? I nawet jeżeli „Galvanize” porywa mniej niż „Electronic Battle Weapon 7” z drugiej strony singla promującego album, to trudno – najwyraźniej stricte taneczne utwory duet postanowił wydawać od tej pory tylko jako B-sides.

Rapowane wersy nie znalazły się na „Push the Button” przypadkowo – warto wspomnieć, że jednymi z pierwszych artystów samplowanych i miksowanych przez stawiających pierwsze muzyczne kroki The Dust Brothers (wówczas) byli sami Public Enemy. Jeżeli weźmiemy jeszcze pod uwagę ścisłą symbiozę dawnej angielskiej sceny tanecznej i rockowej (ze wskazaniem na Madchester i eksperymentujące z elektroniką zespoły pokroju Meat Beat Manifesto czy Pop Will Eat Itself), to zwrot w kierunku piosenkowej stylistyki przestanie dziwić, a gitarowe riffy wplecione w bity na 4×4 przestaną być novum zarezerwowanym dla plastikowych gwiazd electroclashu. Nie darmo pierwszym słynnym konsumentem ecstasy został Shaun Ryder z Happy Mondays – te światy przenikały się bardzo mocno już ponad dekadę temu.

„The Boxer” z Burgessem to zresztą nie jedyny rockowy akcent na „Push the Button” – ciekawie wypada „Close Your Eyes” z gościnnym udziałem The Magic Numbers – słodka szczypta psychodelii wciśnięta gdzieś w niszę między ulotnymi pejzażami Air i emotroniką spod znaku The Postal Service. Nastrojowo jest też w wyśpiewanym przez Annę-Lynne Williams „Hold Tight London” i w kończącej płytę, epickiej kompozycji „Surface to Air”. „Come Inside” to niemal powrót do bigbeatowych czasów „Exit Planet Dust” i „Dig Your Own Hole”, a gitarowo-acid house’owe „The Big Jump” zda egzamin pod warunkiem, że przekręcimy pokrętło głośności do maksimum. Poza tym – nie zapominajmy, że acid jest modny, tak jak modne są hiphopowe wstawki, a to, co na fali dobrze się sprzedaje.

Jednak najbardziej (po „Galvanize” – niestety, kto pierwszy, ten lepszy) wpadającym w ucho utworem jest zanurzona w estetyce eighties gitarowo-syntezatorowa hybryda „Believe”, w której z uroczo wariacką manierą zaśpiewał Kele Okereke z The Bloc Party. Oprócz „Surface to Air” to chyba najjaśniejszy punkt albumu. A (wracając kilkadziesiąt wersów w górę) scena taneczna ma się nienajgorzej – po prostu coraz mniej jej w MTV. Zresztą to chyba dobrze, bo wyniosła się z tej stacji w bardzo dobrym towarzystwie i wróciła tam, gdzie jej miejsce. Fajnie, że na wolne miejsce w ramówce wskoczą akurat popowi Chemical Brothers. Czego sobie i wam życzę.

The Chemical Brothers – Push The Button
Freestyle Dust 2005

1. Galvanize
2. The Boxer
3. Believe
4. Hold Tight LOndon
5. Come Inside
6. The Big Jump
7. Left Right
8. Close Your Eyes
9. Shake Break Bounce
10. Marvo Ging
11. Surface to Air

bv3 / o2.pl