Gaelforce Dance po raz pierwszy od sześciu lat odwiedza Polskę. Cykl czternastu występów rozpoczął się 14 marca w poznańskiej Arenie i potrwa do końca miesiąca.Koncerty cieszą się ogromnym zainteresowaniem. Sale są pełne mimo dość wysokiej ceny biletów. Przeważają pozytywne opinie: niesamowite widowisko, perfekcyjne wykonanie.
Po bliższym przyjrzeniu się łatwo jednak zauważyć, że grupie sporo brakuje do doskonałości.
Jeśli ktoś naprawdę interesuje się kulturą celtycką, raczej będzie zawiedziony występem Gaelforce. Bez żadnych zahamowań miesza się tu tradycję z nowoczesnym, komercyjnym show. Ekipie nie brakuje pewności siebie – określa się jako Ferrari irlandzkiego tańca. Warto w tym miejscu zauważyć, że zespół pochodzi tak naprawdę z Australii, a większość jej obecnych członków żyje w USA i Kanadzie. Jednak i to Gaelforce traktuje jako swój atut – na oficjalnej stronie internetowej napisano: To najsłynniejsza grupa irlandzkich tancerzy, która kiedykolwiek powstała poza Zieloną Wyspą.
Gaelforce Dance to przykład zarabiania pieniędzy dzięki modzie na klimaty ludowe. Aby zwykłemu odbiorcy nie nudziło się zbytnio podczas prezentacji celtyckich sag, wszystko ubarwiono
dodając motywy rodem z popkultury. Przepis na taką mieszankę jest prosty – zbiera się grupę dobrze zbudowanych facetów i długonogich (choć w niektórych przypadkach zbyt pulchnych) dziewczyn, którym towarzyszy kilku instrumentalistów. Do tego dochodzi solista (brzmiący jak męska wersja Enyi), który ma zapewnić chwile uspokojenia i czas na zmianę kostiumów dla reszty ekipy.
Lekką przesadą jest mówienie, że spektakl odbywa się w stu procentach na żywo. Tak możemy przeczytać w niektórych materiałach promocyjnych.
Większość utworów grana jest z playbacku. Jedynie od czasu do czasu na scenie pojawia się kilka instrumentów, które uzupełniają odtwarzane z komputera tło.
Muzyka, którą możemy usłyszeć podczas występów Gaelforce, nie ma dużego związku z celtycką tradycją. Pełno tu rocka, popu a nawet cięższej elektroniki. Wszystko ma równoważyć słabo rozbudowana partia tradycyjnych instrumentów. W kompozycjach Colma O’Foghlu’a znajdujemy nawet elementy (prawdopodobnie) z Bliskiego Wschodu, choć równie dobrze można je zaklasyfikować do tuzina innych regionów świata.
Historia opowiedziana podczas spektaklu nie należy do rozbudowanych – to konflikt z miłością
w tle i obowiązkowym szczęśliwym zakończeniem. To jednak nie zaskakuje – jeśli sięgniemy do sag zauważymy, że większość z nich ma bardzo prostą konstrukcję.
Wrażenie na widzu ma robić choreografia – tancerze są ustawieni równo, płynnie zmieniają pozycje na scenie, wszystko wygląda bardzo efektownie. Ale co to ma wspólnego z oryginalnym, irlandzkim tańcem? Niewiele. Solista James Devine potrafi naprawdę szybko stepować, ale powinien jeszcze popracować nad sceniczną prezencją. Z kolei jego partnerka ewidentnie sprawia mu problemy swoją delikatną nadwagą. Błędy w synchronizacji zdarzają się często, osoby na scenie gubią krok,
spadają im elementy kostiumów. Widać to szczególnie, gdy siedzi się w pierwszych rzędach.
Gaelforce nie potrafi zdecydować się, jaki charakter nadać swoim występom. W rezultacie otrzymujemy materiał, który dla statystycznego odbiorcy i tak jest za trudny w odbiorze. Koncentrując się na muzyce i tańcu bardzo szybko gubimy wątek fabularny. Z kolei widzowie rzeczywiście zainteresowani kulturą irlandzką potraktują całość jako komercyjny spektakl, który na dodatek w Polsce ma znacznie skromniejszą oprawę niż podobne występy zespołu w Ameryce czy na Dalekim Wschodzie. Może jest to częściowo wina naszych „wspaniałych” hal koncertowych – w Krakowie występ odbył się na… boisku do siatkówki.
Mimo wielu zalet, produkt o nazwie Gaelforce Dance jest towarem dla mas. Inaczej nigdy nie osiągnąłby takiej popularności. Dobrze by było, aby prasowe komentarze na temat grupy były bardziej wyważone. Na tle współczesnej kultury popularnej nie jest ona bowiem niczym wyjątkowym.
Wojtek Wowra / o2.pl