Saksofonowy huragan

„Dresden”, dwupłytowy koncertowy album Jana Garbarka, zaskakuje ekspresją – czekaliśmy na niego sześć lat – było warto.Kto słyszał saksofonistę podczas ubiegłorocznych występów w Polsce, rozpozna wykonywane wówczas łatwo wpadające w ucho tematy.

Koncert w Warszawie zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Nie spodziewałem się, że po nastrojowych albumach „Visible World”, „Monodia” i „In Praise of Dreams” zbierze w sobie tyle energii, by zagrać jak młodzieniec skory do wirtuozerskich popisów.

Publiczność w Dreźnie miała szczęście uczestniczyć w wyjątkowym koncercie grupy. Muzycy zagrali tam na maksimum swoich możliwości. W Warszawie oszczędzał się Rainer Brüninghaus, który miesiąc wcześniej zasłabł po występie we Wrocławiu. Za to przyjechał do nas ciekawszy perkusista – Trilok Gurtu, zamiast Manu Katché.

W Dreznie Katché bębnił bardziej rockowo, prosto i energicznie, u nas Gurtu grał gęściej i w zróżnicowanym metrum. Obie sytuacje dodawały saksofoniście energii. Już otwierający pierwszą z płyt temat „Paper Nut” może zaintrygować słuchacza. Intensywny rytm nie daje usiedzieć w miejscu, tym bardziej że artystę zdaje się inspirować muzyka świata z najdalszych jego zakątków.

Aż ciarki przechodzą, kiedy Garbarek powiela swoje saksofonowe zawołania w „The Tall Tear Trees”. Balladowa melodia przechodzi w końcu w lament. Są też momenty wytchnienia, bo nikt nie wytrzymałby dwóch godzin takiego napięcia.

Gdybym powiedział, że to najlepszy album Garbarka, ktoś przypomniałby „My Song”, „Twelve Moons” lub „Officium”. Z pewnością „Dresden” jest najbardziej różnorodny, zaskakujący i przysporzy mu nowych fanów.

Marek Dusza/Rzeczpospolita.pl