Postromantyczny bełkot Lacrimosy

Szwajcarskiej Lacrimosie przez pierwsze 15 lat działalności udało się wspiąć na szczyt, żeby potem jednym albumem upaść na dno. Najnowszy album „Sehnsucht” – ostatecznie pozbawił słuchaczy złudzeń.Dwa teasery „Die Sehnsucht in mir” i „Feuer” potrafią co prawda wzbudzić jakąś sympatię, sugerując powrót do korzeni. „Feuer” to dynamiczny kawałek z genialnym refrenem śpiewanym przez chór dziecięcy. Niestety, w dalszej części płyty tylko trzy utwory dorównują poziomem wymienionym. Druga połowa płyty to werteryczne smęty starca opierającego się przejściu na zasłużoną emeryturę.

O ile bowiem „A.u.S.” to schematyczna ale zawierająca w sobie porządną dawkę dramatyzmu ballada, a „Mandira Nabula” i „I Lost My Star in Krasnodar” ratują się dynamizmem, niejednolitą strukturą, chwytliwymi refrenami i nowymi pomysłami (jak choćby wykorzystanie akordeonu czy bałałajki), to pozostałe utwory nie zapadają w pamięć, a co gorsza – przy wsłuchiwaniu się w nie – męczą. Szczególnie przegadane „Call Me With the Voice of Love” i „Koma”.

Tak kiepski album dziwi tym bardziej, że równocześnie wypuszczono edycję specjalną, w której zmieniono aranż połowy utworów, np. z „Der tote Winkel” usunięto część gitar i perkusji. Niektóre utwory wydłużono, eksponując nieliczne partie orkiestrowe: wszystko brzmiałoby lepiej, gdyby nie wspomniana „Koma”, która zamiast siedmiu minut trwa ponad dziewięć, co wcale jej nie pomaga.

Podsumowując: Tilo śpiewa coraz gorzej, kiedyś tylko fałszował – teraz po prostu skrzeczy, pisze coraz nudniejsze kawałki, a najgorsze jest to, że choćby po „Feuerze” widać, że wciąż ma potencjał. Albumu nie ratują nawet teksty, bo wciąż słuchamy piosenek o tym, jak Tilo cierpi. Cóż, starzy fani i tak album w wersji limitowanej kupią, a nowych „Sehnsucht” raczej zniechęci do zespołu.

Mateusz Kowalski