Polacy nie gęsi, swój funk mają

Składanka „Polish Funk – Unique Selection of Rare Grooves from Poland of the 70’s” jest pierwszą próbą prezentacji polskiego funku – zjawiska wcale niemarginalnego na polskiej scenie lat 70.Festiwal peerelowskiej popkultury trwa w najlepsze. Na fali są nie tylko stare winyle z polskim jazzem, których cena na internetowej aukcji eBay dochodzi nawet do kilkuset dolarów, a mimo to didżeje kupują je jak świeże bułeczki. Seria „Polish Jazz Deluxe” przypominająca perły powojennego polskiego jazzu otrzymała znaczek „Teraz Polska”. Mało tego: TVN wskrzesza przebój gierkowskiej telewizji – program „Studio 2”, w show „Jak oni śpiewają?” aktorzy wykonują stare polskie szlagiery, a Alicja Majewska, Andrzej Rybiński i Halina Frąckowiak przy aplauzie „najlepszej na świecie”, opolskiej publiczności dosłownie zdeklasowali gwiazdy współczesnej rozrywki podczas tegorocznych „Superjedynek”.

Zachwyt budzi nie tylko rozrywka. Polski plakat i grafika zapałczanych etykiet są obiektem kultu. Z kolei za sprawą składanki „Polish Funk” rosną zachwyty peerelowską myślą techniczną. Na okładce pierwszej części kompilacji znalazło się zdjęcie skutera Osa, krajowego odpowiednika lambretty. Drugą część reklamować będzie podobizna Syreny Sport – samochodu uznanego w 1960 r. za najpiękniejszy wóz bloku wschodniego. Trudno wyobrazić sobie lepszą atmosferę dla premiery pierwszej w historii kompilacji polskich nagrań funkowych.

We współczesnej Polsce czarna płyta jest luksusem. Na palcach jednej ręki można policzyć albumy, które ukazały się również na winylu. Z reguły nazywane przez didżejów woskami krążki sprzedają się w nakładzie kilkudziesięciu – kilkuset egzemplarzy. Tymczasem w ciągu miesiąca składanka funkowych nagrań Henryka Debicha, Novi Singers, Breakout, Czerwonych Gitar oraz grupy Bemibek praktycznie bez promocji (kampania została zaplanowana na wrzesień) osiągnęła nakład przeszło 500 egzemplarzy, zaś jej kompaktowa edycja w ciągu dwóch tygodni sprzedała się w liczbie 1000 sztuk. I chociaż wynik nie może równać się z wyśrubowanymi rezultatami Dody, od dwóch tygodni triumfującej w zestawieniach sprzedaży opracowanych przez ZPAV, to sukces ten jest znaczący. Zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że – jak pokazują badania opinii publicznej – przeciętnemu Polakowi korzenie polskiego funku mniej spędzają sen z oczu niż pupa rzeczonej wokalistki. Po drugie zaś promocję albumu „Polish Funk. Unique Selection of Rare Grooves from Poland of the 70’s” Polskie Nagrania zaplanowały dopiero na jesień.

Koncepcja kompilacji poświęconej polskiej muzyce funk to autorski projekt didżejskiego kolektywu Soul Service. Cpt. Sparky, Misty, Burn Reynolds i Papa Zura wszystkie utwory poddali remasteringowi, który wyeksponował groove w starych nagraniach.

Ich pomysł był o tyle nowatorski, że funk nigdy nie był gatunkiem dominującym na krajowych estradach, ale rodzajem scenicznego kostiumu, który w latach 70. przywdziewały gwiazdy polskiej rozrywki i jazzu. O tym, że robiły to jednak ochoczo, świadczy repertuar składanki „Polish Funk”. I to zarówno części pierwszej, jak i drugiej ze szlagierami Zdzisławy Sosnickiej, Krzysztofa Sadowskiego oraz Andrzejów Zauchy i Dąbrowskiego, która ma się ukazać w listopadzie.

Polski funk to zjawisko. Jak twierdzi Cpt. Sparky z Soul Service, niepowtarzalne pod żadną inną szerokością geograficzną. Podobnie jak polski jazz i progresywny rock znad Wisły, nasz funk jest czymś więcej niż tylko kopią amerykańskiego pierwowzoru. Pod względem przydatności na parkiecie z powodzeniem może konkurować z nagraniami Jamesa Browna czy Stevie Wondera, ale w nietypowy sposób jest „skażony słowiańską melancholią”.

Angielscy didżeje, Cut Chemist i Andy Votel potwierdzają opinię Cpt. Sparky. „Pierwsze albumy Blackout i Breakout to dla mnie prawdziwa kopalnia pomysłów”, mówi Votel. „To klasyki. Najlepszy rock progresywny, a do tego perkusja jest tak nagrana, że aż się prosi o samplowanie”.

Funk nie dość, że dotarł do Polski opłotkami, nigdy tak naprawdę nie zaistniał w zbiorowej świadomości, a funkowych klasyków praktycznie nie można byo usłyszeć w radiu. Niechciany gatunek rozgościł się więc na ziemi niczyjej, między muzyką synkopowaną a bluesem. Praktycznie z wyjątkiem jazzmanów, MIchała Urbaniaka i Czesława Niemena, gwiazdy peerelowskiej rozrywki nie zachłystywały się czarną muzyką. Polacy chętniej słuchali rock’n’rolla, czyli – jak to się po naszemu mówiło – big bitu. Tymczasem parzyste rytmy i groove basu można znaleźć w nagraniach większości gwiazd peerelowskiej sceny. Funk grali więc nie tylko jazzmani, SBB i Breakout, ale też sporadycznie Niebiesko-Czarni, Polanie i Czerwone Gitary.

„Ja jestem chów takich wokalistów jak Aretha Franklin, James Brown czy Ray Charles”, mówi wokalistka Ewa Bem, której nagrania uchodzą za kanon polskiego funku. „Dlatego, kiedy cały świat wyłącznie zachłystywał się muzyką The Beatles i Stonesów, naturalnie poszukiwałam innych rejonów, bardziej funkowych i jazzowych. Duży wpływ na to miał też fakt, że mój starszy brat Aleksander Bem, współzałożyciel grupy Bemibek, grał na perkusji. A wszystkich perkusistów ciągnie do rytmicznego grania (śmiech). Dziś te nagrania mają szansę spodobać się młodym ludziom, bywalcom dyskotek i klubów. Oni kapitalnie chłoną muzykę sprzed lat, bo dostrzegają w niej żywego człowieka, a nie tylko komputer.

Ale nie tylko to. W całym tym boomie na stare nagrania chodzi o coś więcej niż tylko o prosty resentyment do epoki Gierka. To przejaw tęsknoty za rozrywką na wysokim poziomie wykonawczym, wpadającymi w ucho melodiami i piosenkami, które tak jak hity Dody opowiadały o dupie Maryni, ale za to jak były napisane!

Jacek Skolimowski dziennik.pl