Dziesiąt lat temu, będzie już ponad czterdzieści, Leonard Cohen w windzie słynnego nowojorskiego hotelu Chelsea spotkał „mówiącą tak odważnie i słodko” pewną niezwykle popularną wokalistkę. Powiedziała mu wtedy, że co prawda preferuje przystojnych facetów, ale dla niego może zrobić wyjątek.Tak oto skończyli w jednym z pokoi, romansując na niepościelonym łóżku. Po wszystkim, kobieta ubrała się i powiedziała: „jesteśmy brzydcy, ale przynajmniej mamy swoją muzykę”. Później Cohen opisał wszystko, łącznie z pikantnymi szczegółami, w hicie „Chelsea Hotel”, wyjawiając przy okazji tożsamość bohaterki piosenki – samej Janis Joplin. Dziś jest mu głupio i ogromnie żałuje wyjawienia tylu detali. Najnowszą płytą wypełnioną starymi pomysłami podszeptuje jednak słuchaczowi, że w swoim życiu niczego by nie zmienił. I mimo że na świecie znajdziemy wielu bardziej utalentowanych wokalistów, to dla „łajdaka w garniturze” zawsze możemy zrobić wyjątek, bo płytę nagrał znakomitą.
Dwunasty studyjny krążek klonowego poety jest jeszcze bardziej wyciszony niż dwa poprzednie – „Ten New Songs” i „Dear Heather”. Wypełniony oszczędnym, mniej sterylnym, bo żywym instrumentarium (gitara, skrzypce, fortepian, organy) sięga do najgłębszych korzeni. Wszystkie pociągnięcia smyczka i dotknięcia klawisza sprawiają wrażenie zasłyszanych wcześniej, ale ich, przyprawione autoironiczno-melancholijnymi tekstami (78-latkowi nie wypada już śpiewać o mistycznych erotyzmach), wykonanie sprawia, że nadal brzmią świeżo. Poczynając od bluesowego „Darkness” i na delikatnie gospelującym „Show me the place” kończąc. Cohen na dodatek rzucił palenie, przez co głos obniżył mu się już do poziomu studni bez dna. Wskakujmy z nadzieją na lekkie zadrapanie.
Grzegorz Rolecki