O pasji (ale nie tej Mela Gibsona)

Dopiero co wróciłem z eskapady do Londynu, gdzie spędzałem czas głównie na grzebaniu w różnych sklepach z płytami (przeważnie tymi używanymi). No i oszalałem – niepomny słów znajomych, przestrzegających przed sławetnymi piwnicami w komisach płytowych, gdzie płyty winylowe i kompaktowe, single i płyty DVD dosłownie walają się od podłogi po sufit, a wszystko to w cenie od pół do góra kilku funtów!Kupiłem kilkadziesiąt płyt, nawet ich nie przesłuchując, bo w tej cenie (najdroższe kosztowały mnie funta bądź dwa, czyli odpowiednio na nasze: sześć i dwanaście złotych) to nawet mnie, biednego Polaka, stać na ich kupno bez większych wyrzeczeń. Ograniczałem się jak mogłem, ale zaręczam gdybym mógł, to spokojnie zapełniłbym luk bagażowy Boeinga, którym leciałem do Londynu! To oczywiście żarty, ale fakt jest faktem abstrahując od tego, że „my” (czyli Polska) i „oni” (czyli wszystko na zachód od Wisły) to dwa, nieprzystające do siebie światy od czasu powrotu do Kielc nabrałem jeszcze większych podejrzeń co do sposobu funkcjonowania tak zwanego „rynku fonograficznego” w naszym pięknym Polandzie.

Owszem, taka na przykład nowa płyta Roots Manuva kosztuje w Londynie jeszcze więcej niż u nas (nawet nie wiem czy już miała swoją polską premierę), ale to nie oznacza, że nie istnieją inne, alternatywne wobec marketów muzycznych (typu „HMV” czy „Virgin”) miejsca, w których za symbolicznego funciaka, jak trochę poszperasz, to możesz trafić na cuda. I to jest zastanawiające, bo Polska to przecież biedny kraj, a wiele rzeczy (w tym ukochana przez wielu ludzi muza) potrafi kosztować absurdalnie dużo. Czy wolny rynek nie oznacza w praktyce możliwości wyboru, w tym także tak błahej rzeczy jak płyta z muzyką? I jeśli tylko chcę, to powinienem móc bez obawy iść do sklepu, w którym płyty nie kosztują 60 i więcej złotych!

Ale nic straconego zawsze pojawia się pole do popisu. Oczywiście, wymaga to sporo cierpliwości i chrześcijańskiej zdolności wybaczania tym wszystkim mniejszym i większym sklepom muzycznym (ceny płyt!), ale trzeba szukać. Nie ma innej rady! Może po antykwariatach, może na giełdach płyt, może regularnie przetrząsając zawartość sklepowych półek, w nadziei, że może pewnego dnia trafimy na jakąś fonograficzną perełkę w sympatycznej cenie?

W Kielcach sytuacja nie wygląda najlepiej, kosmiczne ceny na zapomnianych już płytach powoli pokrywa kurz upływającego czasu, właściciele pozostałych jeszcze sklepów muzycznych nie wykazują najmniejszych oznak zainteresowania jakimi kolwiek ruchami cenowymi na swoich półkach (nie licząc okazjonalnych obniżek w takich halach targowych jak „Media Markt” i inne duże sklepy spożywcze) no cóż, dla mnie to jest dowód na to, że nie ma żadnego kryzysu, bo skoro płyta leży któryś rok na półce w tej samej cenie to widocznie sklep zarabia na tyle dobrze, że nie trzeba obniżać cen nośników. Prawda to czy tylko moja imaginacja?

Odbiegłem trochę od słowa „pasja”, od którego rozpocząłem swój wywód. Ale myślę sobie, że sedno sprawy tkwi właśnie w pasji. I nie chodzi tu tylko o muzykę rzecz jest poważniejsza i dotyczy w tym samym stopniu zarówno literatury, filmu, czy też jakiegokolwiek innego przejawu aktywności kulturalnej, bez której wielu z nas nie może się obejść w świecie coraz bardziej sformatowanym pod kątem „potrzeb kulturalnych” różnych docelowych grup konsumenckich. Brońmy się przed tym właśnie pasją.
W ostateczności zawsze pozostają tanie linie lotnicze.
DJerry for Wici