W Internecie można już wydać, wypromować i sprzedać nagrania – płyty schodzą na drugi plan. Czy dla muzyki to źle? Wręcz przeciwnie.Co mają wspólnego najszybciej sprzedająca się płyta w historii i piosenka o Rasiaku ze słowami: „Wszyscy mi mówią, że mnie ktoś powołał”? Jak to się stało, że dziewczyna nadająca koncerty z własnego pokoju przez kamerę internetową w kilka tygodni miała już kontrakt? Dlaczego i Madonna, i nieznany zespół z Bydgoszczy założyli sobie konta na tym samym serwisie MySpace? Oto największa rewolucja w muzyce, odkąd zaczęto ją zapisywać.
Zły Napster
Internet urodził się niemy. Pliki dźwiękowe zapisywane w formacie znanym z płyt kompaktowych były jak na możliwości przesyłu danych zbyt obszerne. Dopiero wynaleziony w 1991 roku format mp3 sprawił, że muzyka na trwałe zagościła w sieci. Empetrójki wykorzystują niedoskonałość naszych zmysłów – wycina się z nich te składowe dźwięku, których ludzkie ucho nie jest w stanie rozróżnić, pozostawiając tylko te, które są dla nas istotne.
Format mp3 trafił pod strzechy w 1999 roku za sprawą Shawna Fanninga, 19-latka z Massachusetts. Stworzony przez niego serwis Napster umożliwił milionom ludzi z całego świata wymienianie się nagraniami muzycznymi w systemie P2P. To skrót od angielskiego terminu peer-to-peer (równy z równym) oznaczającego bezpośrednią wymianę danych pomiędzy internautami. Ale artystom, z Metallicą na czele, nie podobało się, że ich krwawica dostępna jest w sieci za darmo, i sąd przyznał im rację. W lipcu 2001 roku Napster przestał istnieć, by powrócić wiele lat później jako serwis płatny.
Metallica święcie wierzyła, że Napster ją okrada. Podobnie myśleli wydawcy, którzy z niepokojem obserwowali zmiany zachodzące w sieci. Ogarniętej histerią branży umknęło, że „Kid A”, album brytyjskiej grupy Radiohead, choć znalazł się w Napsterze trzy miesiące przed oficjalną premierą i został ściągnięty przez miliony użytkowników serwisu, zadebiutował na pierwszym miejscu amerykańskiej listy najlepiej sprzedających się płyt, bijąc Madonnę i Eminema. A żaden z wcześniejszych albumów Radiohead nawet nie dotarł do pierwszej dwudziestki!
Zawracanie kijem Wisły
Internauci niedługo nosili żałobę po Napsterze. Jego miejsce zajęły nowe serwisy, takie jak Audiogalaxy, Kazaa czy eDonkey. Duże wytwórnie (Sony BMG, Warner Music, EMI i Universal Music) zaczęły bić na alarm. Dysponowały kapitałem, siecią dystrybucyjną i machiną marketingową, za to kompletnie nie miały pomysłu, jak wykorzystać nowe medium. Na wszelki wypadek widziały w nim więc siedlisko zła. Ale walka z serwisami P2P przypomina odcinanie smoczych łbów – w miejsce jednego, który uda się zablokować, wyrastają trzy następne. W lutym bieżącego roku średnia liczba użytkowników korzystających równocześnie (!) z sieci P2P sięgnęła siedmiu milionów. To prawie dwa razy więcej niż w 2004 roku. Rewolucji nie dało się zatrzymać, więc jako alternatywę dla nielegalnej dystrybucji muzyki wytwórnie płytowe zaproponowały kupno plików mp3 (lub formatów pokrewnych) za pośrednictwem Internetu. Dopóki można było je odtwarzać wyłącznie na komputerze, sprzedaż szła jak krew z nosa, ale gdy firma Apple wprowadziła na rynek przenośny odtwarzacz iPod (otwierając obsługujący go serwis iTunes), obroty sklepów z muzyką on-line zaczęły rosnąć w imponującym tempie.
Jak podaje Międzynarodowa Federacja Przemysłu Fonograficznego (IFPI), internauci wydali w 2005 roku na legalne pliki 1,1 miliarda dolarów, trzy razy więcej niż w roku poprzednim. Wyraźnie spada natomiast popularność płyt CD. W 2004 roku w Wielkiej Brytanii sprzedano ich ponad 163 miliony, rok później niemal 5 milionów mniej. Oblicza się, że w najbliższym pięcioleciu rynek płyt CD i DVD w Europie skurczy się przynajmniej o 30 procent. – Czy oznacza to, że CD w końcu zniknie z rynku? Trudno powiedzieć, bo to odległa przyszłość. Tym bardziej że mówimy o formacie, który wciąż przynosi miliardy dolarów zysku, więc wytwórnie zaciekle bronią swego dziecka – mówi „Przekrojowi” Paul Resnikoff, szef amerykańskiego serwisu Digital Music News.
Giganci bronią kompaktu, bo to rynek, który kontrolują i który przynosi im największe profity. A Internet? Tu nie można być pewnym dnia ani godziny. Prawodawstwo wielu krajów nie nadąża za technologią, co owocuje pomysłami tak kontrowersyjnymi jak niedawna decyzja francuskiego parlamentu, który zezwolił na korzystanie z sieci P2P w zamian za uiszczenie miesięcznego abonamentu w wysokości kilku euro. – To dość doniosła, ale i kontrowersyjna decyzja – uważa Resnikoff. – Kłóci się z prawem innych krajów i z miejsca została oprotestowana przez największe koncerny medialne. Niemniej jednak pytanie, czy ludzie mają prawo do dzielenia się ze sobą muzyką, za którą zapłacili, pozostaje bez jednoznacznej odpowiedzi.
Co prawda Francuzi przerażeni gniewnym pomrukiem wielkich koncernów już wycofali się ze swojego pomysłu, ale to nie rozwiązuje problemu. Bo polityka łatwo wystraszyć, ale miliard internautów – nie.
Artysta wybiera wolność
Sami artyści też mają już dość utrzymywania armii urzędników, speców od marketingu, prawników, prezesów, fonograficzni giganci zabrali się więc do cięcia kosztów. Pod koniec 2005 roku ruszyła firma Cordless Recordings, wirtualny oddział koncernu Warner. Artyści nagrywają tu po dwie-trzy piosenki, które firma zamieszcza wszędzie, gdzie można sprzedać cyfrową muzykę. Premiery są częste, bo tanie – nagranie trzech utworów kosztuje zdecydowanie mniej niż zainwestowanie w pełny album i wytłoczenie go na CD. A kiedy zespół odniesie sukces, droga do poważnego kontraktu z Warner Music stanie przed nim otworem.
Na razie artyści wolą sprzedawać swoją muzykę sami, bo lepiej na tym wychodzą. Ze sprzedaży każdej płyty kompaktowej wydanej przez dużą wytwórnię na konto amerykańskiego artysty trafia średnio dolar, całą resztę pochłaniają koszty produkcji, promocji i dystrybucji. Na płycie wydanej własnym sumptem muzyk może zarobić nawet 12 dolarów, pod warunkiem że uda mu się ją wypromować. Przykład Arctic Monkeys pokazuje, że dzięki Internetowi jest to możliwe i nie kosztuje ani centa. Pochodząca z brytyjskiego Sheffield formacja nie strzegła zazdrośnie swoich piosenek. Przeciwnie, każdy mógł je przesłuchać za darmo w Internecie, ściągnąć na własny dysk lub przesłać koledze. Nazwa Arctic Monkeys zaczęła pojawiać się na czatach i forach, fani rekomendowali sobie nawzajem zespół, dzielili się nagraniami. Wytwórnia Domino, która podpisała kontrakt z grupą, przyszła na gotowe. Wystarczyło wytłoczyć płytę i rozesłać ją do sklepów – wydany w styczniu „Whatever People Say I Am, That’s What I’m Not” stał się najszybciej sprzedającym się albumem w historii, już w tydzień od premiery znalazł 360 tysięcy nabywców w samej tylko Wielkiej Brytanii. To więcej niż pozostałe płyty z pierwszej dwudziestki zestawienia razem wzięte!
Rock zamiast randki
Arctic Monkeys zawdzięczają karierę serwisowi MySpace. Gdy powstawał niecałe trzy lata temu, niewiele różnił się od popularnych również w naszym kraju serwisów randkowych. Użytkownik rejestruje się w nim, zakładając profil z informacjami o sobie, zdjęciami itp., po czym szuka osób o podobnych zainteresowaniach. MySpace nie sprawdził się jednak w roli wirtualnego biura matrymonialnego, bo został zaanektowany przez niezależnych muzyków – głównie punków, metalowców i hiphopowców, dla których nie było miejsca w dużych mediach. Tutaj zamieszczają swoje nagrania, informują o koncertach, zdobywają kontakty i fanów.
Dziś MySpace to jedno z najliczniej odwiedzanych miejsc w Internecie – gdy powstaje ten tekst, licznik na stronie głównej serwisu pokazuje oszałamiającą liczbę 70 639 810 zarejestrowanych użytkowników. Nic dziwnego, że swoje oficjalne profile mają tu wszyscy wielcy – od grupy Black Eyed Peas po Madonnę. Każda zaś premiera płytowa i filmowa musi być promowana właśnie w MySpace, który ma dzisiaj większy udział w kreowaniu gustów młodzieży niż MTV.
Pytany o największy atut serwisu Resnikoff nie ma wątpliwości. – Zasięg – mówi bez wahania. Sylwia Lato, menedżerka formacji Sweet Noise, potrafi wymienić więcej zalet MySpace: – Brak opłat, możliwość umieszczania plików przy podstawowych umiejętnościach obsługi komputera, możliwość bezpośredniego kontaktu na linii artysta-fan.
Lato wie, o czym mówi, bo zespół, którym się opiekuje, szybciej i lepiej niż inne polskie grupy zrozumiał znaczenie społeczności internetowych dla promocji muzyki, już w 2002 roku proponując fanom tworzenie opartej na Internecie społeczności wokół strony www.sweetnoise.org. Mimo to Sweet Noise nie zamieścili nowej piosenki na swojej stronie, ale w MySpace. – Tam świat szuka nowych utworów – tłumaczy menedżerka. – Tam też krzyżują się drogi z innymi muzykami lub przedstawicielami branży.
W Polsce odpowiednika MySpace nie ma, więc wszyscy – od Ascetoholix (hip-hop) po Zoo (grunge z Bydgoszczy, o ich istnieniu dowiedziałem się zresztą z MySpace) – zakładają profile w amerykańskim serwisie. Licząc na zainteresowanie nie tylko ze strony polskich użytkowników sieci. – Na początku tego roku byłem w Londynie. Tam dotarło do mnie, jaką siłą jest MySpace. Każdy dzieciak ma tam konto i przeszukuje serwis w poszukiwaniu interesującej muzyki i interesujących ludzi – mówi Kamil Łazikowski, klawiszowiec Cool Kids Of Death. – Ale o faktycznej sile tego serwisu przekonaliśmy się dopiero po założeniu własnego profilu. W ciągu miesiąca CKOD zostało dostrzeżone przez wytwórnie z USA, Australii i Niemiec. Notujemy nawet odwiedziny fanów z Japonii.
Koncert we własnej sypialni
Nie tylko Arctic Monkeys zawdzięczają swoją karierę pomysłowemu wykorzystaniu możliwości, które daje sieć. Nowojorczycy z Clap Your Hands Say Yeah zamieszczali nagrania demo na blogach. Dzięki temu tylko za pośrednictwem własnej strony WWW sprzedali 65 tysięcy egzemplarzy debiutanckiej płyty. A że wydali ją sami, sporo na tym zarobili. Inną formę promocji wybrała 24-letnia wokalistka Sandi Thom, która 21 dni z rzędu koncertowała w swoim mieszkaniu podglądana przez internetową kamerę. Transmisję jej pierwszego recitalu oglądało 60 osób, ostatniego
– około 100 tysięcy. W tym przedstawiciele koncernu Sony BMG, którzy zaproponowali Sandi kontrakt. Ten podpisano oczywiście w jej mieszkaniu, gdzieżby indziej.
O promocyjnej sile Internetu mogliśmy się przekonać i na rodzimym podwórku. Formacja Superpuder nagrała w marcu zabawną piosenkę o piłkarzu Grzegorzu Rasiaku na melodię pożyczoną od Skaldów. Kilka dni później śpiewała ją cała Polska. – Wrzuciliśmy ją do Internetu, żeby zobaczyć, jak ludzie ją ocenią. Okazało się, że jest o wiele lepsza, niż nam się wydawało – śmieje się Wojtek Łuszczykiewicz, wokalista zespołu. Utwór zamieściły na swoich stronach niektóre portale, ale większą robotę niż duzi internetowi gracze wykonali anonimowi internauci. – Serwer, na którym mieliśmy oficjalną stronę zespołu, ciągle się wieszał od zbyt dużej ilości wejść, więc musieliśmy zainwestować w większy – mówi Łuszczykiewicz.
Superpuder doceniło najliczniejsze i najbardziej krytyczne jury świata. – Jeśli coś jest do bani, internauci nie mają litości – mówi z dumą wokalista. To prawda. Fani aktywnie szukający muzyki w sieci są impregnowani na marketing wytwórni płytowych, nie wierzą reklamie, nie ufają autorytetom. Ważniejsze od tekstu dziennikarza są dla nich zamieszczone pod nim, często bezlitosne, komentarze. Chętnie zapłacą za muzykę, ale wcześniej muszą ją poznać. Chcą decydować sami o sobie. Przekopują tysiące stron WWW wiecznie głodni nowych wrażeń i dźwięków, których jeszcze nie znają. Dlatego, choć Internet jest medium arcydemokratycznym, lepiej radzą sobie w nim artyści niepokorni, poszukujący, odważni. Dla muzyki to dobre.
Czy można kupić rewolucję?
Brytyjski magazyn „Q” widzi w Internecie sprawcę największej rockowej rewolucji od 30 lat. Wtedy punkowa smarkateria strąciła z piedestału największe gwiazdy, podważając ich wiarygodność i komunikując się z publicznością w bardziej bezpośredni sposób. Niestety, punk potraktowano jak nawóz dla mody, rozrywki i reklamy, stał się dochodową zabawką w rękach możnych tego świata. Przed podobnym zagrożeniem staje Internet. Korporacje, które sparzyły się na przeinwestowaniu dotcomów w 2000 roku, wracają z jeszcze większymi pieniędzmi. Medialny magnat Rupert Murdoch kupił MySpace za 580 milionów dolarów. A przecież niezależni artyści szukali tam schronienia właśnie przed Murdochami tego świata!
– Sprawa wiarygodności to problem – przyznaje Resnikoff, ale chwali nowych gospodarzy serwisu za podjęcie kroków przeciw internetowym dewiantom. Ochrona młodych ludzi przed pedofilami to rzecz chwalebna, ale ponad 200 tysięcy profili usunięto z MySpace z innego powodu. To czyszczenie pola dla potencjalnych reklamodawców, którzy nie chcą pokazywać swoich produktów w towarzystwie bluźnierczych blackmetalowców i lewackich punków. Potem może przyjść kolej na propagujących seksizm hiphopowców lub zbyt ponurych jak na standardy młodzieżowego serwisu fanów gotyku…
Ale to nie problem. W sieci roi się od innych serwisów muzycznych we wszystkich możliwych wariantach. Wolnej muzyki w wolnym Internecie zatrzymać się po prostu nie da.
Jarek Szubrycht.Przekrój