Najsłynniejszy duet hiphopowy świata OutKast nagrał przebojowy album „Idlewild” – niestety, w porównaniu z poprzednim świadczy on o rezygnacji z ambicji uszlachetniania rapu.Trzy lata temu OutKast wzniósł się na wyżyny. Podwójna płyta „Speakerboxxx”/”The Love Below” została obsypana nagrodami Grammy i sprzedała się w 10 mln egzemplarzy. De facto były to dwa solowe krążki członków duetu – Big Boia (Antwan Patton) i Dre (Andre Benjamin). Podczas gdy pierwszy przedstawił typowe rapowe utwory – do strawienia wyłącznie dla fanów gatunku, drugi skomponował niezwykle barwny kolaż przebojów (m.in. „Hey Ya”) i wyrafinowanych kompozycji łączących blues, rap, soul i jazz. To była wspaniała kontynuacja największychosiągnięć Beatlesów, Franka Zappy i Prince’a.
Także najnowszy album z muzyką do filmu „Idlewild” powstał dzięki Dre, który od dawna chciał zrealizować hiphopowy musical z myślą o dużym ekranie. Obraz czekający w tym tygodniu na premierę, rozgrywa się w czasach prohibicji i może przebić sukces „Cotton Club”. Jego atutem jest ponoć wątek miłosny i błyskotliwe taneczne sceny, a także udział Ving Rhames, Patti LaBelle oraz Macy Gray. Dre gra nieśmiałego pianistę występującego w muzycznym klubie, a Big Boi – jego menedżera. Amerykańskie media już podchwyciły fakt, że scenariusz napisano w ten sposób, by członkowie gwiazdorskiego duetu spotykali się przed kamerą ledwie w kilku scenach, a i to przelotnie. Znacząco brzmi w tej sytuacji kompozycja „Hollywoodzki rozwód”. Muzycy zaprzeczają jednak, by do niego doszło. Sądząc po muzyce – poszli na kompromis.
Chociaż pomysłodawcą filmu jest Dre, album zrealizowany jest w bliższej Big Boiowi, tradycyjnej, rapowej aranżacji. Być może dlatego Dre jeszcze przed premierą „Idlewild” wyznał, że duet nie powtórzy sukcesu poprzedniego albumu. Komercyjny – być może, ale nie artystyczny. Bo chociaż płyta jest niezwykle atrakcyjna w warstwie melodycznej i wokalnej, większość kompozycji opiera się na prostych komputerowych rytmach, które powróciły w czarnej muzyce po latach innowacji.
Ale i tak nie ma co narzekać. Rzadko bowiem zdarza się tak bogaty i barwny raperski album. Bo Dre to muzyczny erudyta, artysta o kulturze wykonawczej i kompozytorskiej rzadko spotykanej w środowisku raperskim. Od rapu woli zresztą tradycyjny, bliski jazzu sposób śpiewania. A kiedy już ma skandować kolejne frazy piosenek, dba o oryginalność interpretacji, modulując głos, zmieniając jego wysokość. Uwielbia wtrącić do współczesnych motywów cytat z klasyki bluesa. Na początku płyty miesza rap z refrenem „Minnie The Moocher”, hitu znanego m.in. z filmu „The Blues Brothers”. Nawet ograniczając się konwencją krótkich piosenek, zagrał i zaśpiewał szalonego bluesa na gitarze akustycznej, a z Macy Graystworzył najbardziej anarchizujący duet świata w „Greatest Show on Earth”. Zaproponował też wariackie jazzowe rytmy i imponujący dynamiką ragtime. Jego duet z Big Boiem promowany na singlu „Morris Brown”, choć jest wtórny, też trzyma poziom.
Big Boi zaprosił do studia Snoop Dogga i Whild Peach. Ale największym jego odkryciem jest Janelle Monáe, młodziutka czarnoskóra wokalistka. W dwóch tematach pokazała dwa różne oblicza – raz śpiewa brawurowo, drugi zmysłowo. Podziwiając te wszystkie kompozycje, trzeba zapytać: skąd się bierze początkowe rozczarowanie przy słuchaniu „Idlewild”? Ano stąd, że „The Love Below” było o niebo lepsze.
JACEK CIEŚLAK Rzeczpospolita.pl