Jak zostać królem

Czy jadąc szybkim samochodem, myślimy o wynalazcach koła? Rzadko. Z Presleyem jest inaczej. Nieustannie debiutuje przed kolejnymi pokoleniami niemal od 60 lat. Traktujmy te pokolenia z czułością, ale bez zaufania. Każdy powinien mieć swojego Elvisa.Żyje się tylko dwa razy

Środek nocy, Memphis, stan Tennesse. W jednym z pokoi hotelu Arcade materializuje się duch Elvisa i szczerze zdziwiony ogląda swój hagiograficzny portret na ścianie. – Ty? Co ty tutaj robisz? – wytrzeszcza oczy Włoszka Luiza, która dopiero wysłuchała historyjki o zjawie Presley’a krążącej po Graceland. – Właściwie to… – Król odziany w lśniący garnitur bezradnie rozgląda się po pomieszczeniu – sam nie wiem. Przepraszam, naprawdę panią przepraszam. Musiałem pomylić adresy. Lepiej już sobie pójdę, muszę iść. Wtedy znika gdzieś między chodnikiem a księżycem i nutą "Blue Moon" niespiesznie sączącego się z radia. Naprawdę pomylił drogę czy może był zawiedziony tym, co zastał? Nie wiemy. To scena z nagrodzonego Złotą Palmą "Mystery Train" Jarmusha. Inna, z oscarowego "Forresta Gumpa", przedstawia niekoronowanego jeszcze Króla, często nawiedzającego dom rodziców głównego bohatera, niepełnosprawnego Gumpa z szynami na nogach uczącego Presley’a tańczyć. Elvis niby miał później wykorzystać te ruchy miękką stópką na miękkim kolanie do kultowego strzelania bioderkiem, którym zabijał tłumy kobiet i mężczyzn.

Niektórzy ludzie stepują, niektórzy strzelają palcami, a inni kołyszą się w przód i w tył. Ja robię wszystko na raz. Tak mi się wydaje.

Miał też niby brata bliźniaka, który umarł w jego zastępstwie, żeby prawdziwy Elvis mógł pojechać na zasłużone wakacje. I w tej legendzie akurat jest ziarno prawdy. Elvisów rzeczywiście było dwóch. Pierwszy, buntownik z gitarą, zaciągnął się w 1958 roku do amerykańskiego wojska stacjonującego w Niemczech i właściwie już nie zuruck. Stamtąd powrócił już drugi, inny Elvis. Opuściwszy armię dwa lata później, 3 marca roku 60, był owacyjnie przywitany jako sierżant i bohater wojenny, który rozpęta III wojnę światową, na szczęście tylko w muzyce. Bo w filmach (zwłaszcza dekady lat sześćdziesiątych), nie oszukujmy się, grał głównie słabiutkich i żenująco infantylnych ("Co się zdarzyło na targach światowych", "Kochający się kuzyni"), mimo że przystojniacha, metr osiemdziesiąt trzy uwieńczony szelmowskim uśmieszkiem, był z niego nieziemski. Także wtedy zaczął szyć i modelować swój ikoniczny styl – drogocenne, odblaskowe kostiumy, zdobione basy, obcisłe dzwony i wysokie kołnierze. Śnieżnobiała wysokość oślepiał nimi fanów już w kolejnej dekadzie lat 70. Jedni rechotali "kicz", drudzy podziwiali kropkę nad "i" niezwykłego artysty. Widać Elvisów rzeczywiście było dwóch. Dziś dla odmiany, te oryginalne stroje mają zwykle jedną, sięgającą milionów dolarów, cenę na międzynarodowych aukcjach. W końcu Elvis, geniusz muzyczny, był niepodzielny i niepowtarzalny. Albo inaczej – im bardziej był powtarzany, tym bardziej tęskniło się za oryginałem.

Kiedy pierwszy raz pojawiłem się na scenie, byłem przerażony na śmierć. Naprawdę nie wiedziałem, skąd się wzięły te wszystkie wrzaski. Nie zdawałem sobie sprawy, że moje ciało się porusza. To dla mnie naturalne. Powiedziałem więc na zapleczu do mojego menadżera: "Co ja zrobiłem? Co ja takiego zrobiłem?" a on powiedział: "Cokolwiek to było, idź i zrób to jeszcze raz".

Wypadkową bycia wielkim gwiazdorem było to, że wszyscy mieli swojego Elvisa. Jego ochroniarze widzieli w nim karatekę, bo uwielbiał ćwiczyć z nimi sztuki walki. Później zresztą te wyskoki, kopniaki, sierpy i proste prezentował na scenie. Kucharze do dzisiaj z wypiekami na twarzy i patelni analizują menu Elvisa, wspominając chociażby zamówione podczas spotkania z Beatlesami w 65. roku pieczone wątróbki drobiowe zawinięte w bekonie ze słodko-kwaśnymi pulpecikami. Miłośnicy mięsa z kolei zapewne widzą w nim znak ostrzegawczy przed zawałem. Doradcy, z którymi szedł pod rękę, widzieli albo udawali, że widzą w nim Chrystusa. Za to ci, których zostawił gdzieś po drodze, potrafili napisać ujawniającą problemy z narkotykami książkę "Elvis: Co się stało?". Pod koniec życia doprowadziła go na skraj depresji.

Nie krytykuj tego, czego nie rozumiesz, synu. Nigdy nie chodziłeś w butach tego człowieka.

Twórca Playboya, Hugh Hefner, zapewnia znowu, że Elvis w 1974 roku pożyczył jego samolot figlarnie nazwany "Big Bunny", a w willi króliczka przespał się z 8-9 kobietami naraz. Miejsce orgii zyskało miano "Elvis room" i podobno do dziś wisi tam garnitur Kinga.

John Lennon koncertując w 72. roku w nowojorskim Madison Square Garden, kilka tygodni po Presley’u, wykonał "Hound Doga" i między piosenkami dobitnie zapewnił: "Kocham cię, Elvis".

Komicy też zawsze go potrzebowali i będą potrzebować. Choćby słynne "Delirious" Eddiego Murphy’ego nie mogło obyć się bez parodii Króla.

– Pamiętacie, jak Elvis był stary i gruby? – szydził Murphy, tak naprawdę wyznając szczerą miłość. Każdy wyrażał ją w tym, co potrafił najlepiej.

"Nie znam waszych piosenek"

Członkowie grupy Led Zeppelin (z wyjątkiem Johna Bonhama) ukochanego idola spotkali wreszcie 11 maja 1974 roku podczas jego wieczornego show w Los Angeles Forum.

– Chwila moment… – Elvis przestał grać i żartobliwie zwrócił się do swojego zespołu – Zacznijmy jeszcze raz, koledzy. Mamy tu z nami Led Zeppelin, więc sprawiajmy wrażenie, że wiemy co robimy niezależnie od tego, jak jest naprawdę.

Ich ówczesny promotor, Jerry Weintraub, zaprowadził Jimmy’ego Page’a i Roberta Planta do hotelu Elvisa. Byli potwornie zdenerwowani. Przecież Page pierwszy raz sięgnął po gitarę, bo zainspirował go kawałek "Baby Let’s Play House". Król na dodatek początkowo ich zignorował. Co mają robić? Powinni się odezwać? Przypomnijmy sobie gdzie w ’74 był Led Zeppelin, kiedy zadawał sobie te dziecięce pytania. – Te wszystkie historie – zaczął w końcu Elvis – o waszej trasie, chłopcy, to prawda? – Skąd. – odpowiedział Plant – Jesteśmy rodzinnymi ludźmi. Najwięcej przyjemności czerpię z chodzenia po hotelowym korytarzu i śpiewania Pana piosenek. Wtedy zaprezentował Elvisowi najlepszą jego imitację jaką miał w zanadrzu. – Treat me like a foooool, treat me mean and cruel, but looooove me! Patrzył na nich bez słowa, a po chwili wybuchnął śmiechem wraz z ochroniarzami. Wspólnie bawili się tak przez dwie godziny. – Nigdy nie słyszałem waszych piosenek. – oznajmił w międzyczasie – Brat przyrodni puścił mi tylko "Schody do nieba". Podobało mi się. Opuścili jego pokój podnieceni. Oddalali się, gdy nagle usłyszeli charakterystyczne głębokie "hej!". To był Elvis stojący w drzwiach. – Treat me like a foooool! – zaintonował z uśmiechem.

Wizerunek to jedno, a człowiek to drugie. Człowiekowi trudno żyć, kiedy musi dostosować się do wizerunku.

Pilot Elvisa

Beatlesów przyjął na audiencję 9 lat wcześniej, w ’65. Rok przed, 10 lutego, wysłał im nawet telegram gratulacyjny.

John Lennon: To było strasznie podniecające przeżycie. Miał ogromny dom w Los Angeles i ogrom ludzi wokół siebie. Zupełnie jak my w Liverpoolu. I miał stoły bilardowe! Może dużo amerykańskich domów jest podobnych, ale nas to zafascynowało. Było jak w klubie nocnym.

Ringo Starr: Kiedy weszliśmy, Elvis siedział przed telewizorem i grał na gitarze basowej, co do dziś uważam za dziwne w jego przypadku. Był zawstydzony, my trochę też, ale to nasza czwórka ciągnęła rozmowę. Wydawało mi się, że to ja jestem bardziej podniecony tym spotkaniem, niż on.

Paul McCartney: Wyglądał po prostu jak Elvis. Wszyscy byliśmy wielkimi fanami, więc traktowaliśmy go z namaszczeniem, jak bohatera. Powiedział: "Cześć chłopaki, czego się napijecie?". Usiedliśmy i zaczęliśmy oglądać telewizję. Wziął pilota, pierwszego jakiego kiedykolwiek widzieliśmy, i zaczął przełączać kanały. Wow, to jest Elvis! Cały wieczór grał "Mohair Sam" Charliego Richa. Miał go w szafie grającej.

John Lennon: Spytałem go, czy przygotowuje pomysły na kolejny film. Odpowiedział "Jasne, że tak. Gram wiejskiego chłopaka z gitarą, który poznaje kilka dziewek i śpiewam kilka piosenek". Wszyscy spojrzeliśmy na siebie pytająco, a on zaczął się śmiać razem z Colonelem Parkerem mówiąc, że kiedy jeden jedyny raz odeszli od tej formuły w "Dzikusie z prowincji", to stracili pieniądze.

Paul McCartney: Priscilla weszła do pokoju, wyglądając jak laleczka Barbie. Fioletowa sukienka w kratkę, kokardka wpięta we włosy i gruba warstwa makijażu. Wszyscy się przywitaliśmy, a Elvis na to "Dobra, chłopaki, zabieramy rączki – ona wychodzi" (…) Nie wydaje mi się jednak, żeby ktokolwiek z nas ośmielił się do niej startować. To była żona Elvisa!

Ringo Starr: Widziałem go jeszcze raz. Pamiętam, że mocno się na niego zezłościłem, bo przestałem tworzyć jakąkolwiek muzykę. Odciął się od wszystkiego i grał w piłkę ze swoimi kolegami. Spytałem więc "dlaczego nie pójdzie do studia i nie podarujesz nam jakiejś muzyki?". Nie pamiętam, co powiedział. Prawdopodobnie wrócił do gry.

Zastałem Elvisa?

Bruce Springsteen, słynny amerykański bard o nie byle jakim pseudonimie "The Boss", pierwszy raz zobaczył go 6 stycznia 1957 w programie Ed’ Sullivana. "Nie potrafiłem wyobrazić sobie kogoś, kto nie chciał być Elvisem Presley’em" – twierdził. I później też mu nie przeszło. W 1976 roku 27-letni wówczas Springsteen, osiągnąwszy już pierwsze sukcesy i będący w środku trasy trasy "Born to Run", po koncercie w Memphis postanowił pojechać taksówką do Graceland. Zauważywszy na miejscu włączone światło, po wałęsowsku przeskoczył mur posiadłości i podbiegł do drzwi frontowych. Wtedy przyuważyła go ochrona. – Zastałem Elvisa? – zapytał. – Nie, nie ma go w domu, jest w Lake Tahoe. – zasmucili go strażnicy. Za rok Elvis już nie żył. – Wiele razy zastanawiałem się, co bym powiedział, gdyby Elvis otworzył mi drzwi. – mówił Bruce podczas jednego z koncertów – To było tak, że Elvis szeptem opowiadał wszystkim o swoim śnie i za chwilę jakimś sposobem wszyscy zaczęliśmy go śnić. Może dlatego jesteśmy tu tego wieczoru, nie wiem. Pamiętam, kiedy mój znajomy przez telefon powiedział mi, że Elvis umarł. Jak to możliwe, że ktoś, kto swoją muzyką wyciągnął tylu ludzi z samotności, dał im sens życia, sam zmarł w tak tragiczny sposób?

Do następnego spotkania. Niech Bóg was błogosławi. Adios!

Każdy ma i musi mieć skrawek swojego Elvisa. Choćby po to, żeby wiedzieć, w którym miejscu na mapie historii znajduje się jego życie. Każdy czasem potrzebuje kompasu. Jedno pokolenie poznało Elvisa przez Beatlesów, drugie przed Zeppelinów, trzecie przez Bruce Springsteena, a czwarte może i przez Eddiego Murphy’ego albo Forresta Gumpa. Elvis filtrowany przez kolejne wcielenia popkultury wydaje się być, ale czy jeszcze mieć? Powiedz "sprawdzam", zostań z nim sam na sam, zaufaj jemu, a nie tym, co ci go wyśpiewają. Spójrz w oczy, daj się zaprosić na drinka, może nawet przeskocz przez mur. Wtedy zobaczysz, że Elvis jeszcze nie opuścił budynku.

Grzegorz Rolecki