Na muzyczną scenę powrócili dwaj muzyczni twardziele – Iggy Pop i Nick Cave. Iggy Pop zaskoczył swoich fanów, reaktywując legendarną grupę The Stooges, w której pod koniec lat 60. zaczynał karierę rockową.Tymczasem Nick Cave po serii balladowych albumów wrócił do korzeni, nagrywając płytę, która brzmieniowo nawiązuje do początków jego kariery z zespołem The Birthday Party.
Prekursorzy punka
Grupa The Stooges zasłynęła z niezwykle agresywnego i brudnego brzmienia, niecodziennego jak na tamte czasy. Wielu znawców muzyki uważa, że stali się jednymi z prekursorów punk rocka. Wyprzedzili epokę, w której dominowały rozbudowane kompozycje rocka symfonicznego, długie włosy i ogólna delikatność. W jakimś sensie ich muzyka i zachowanie na scenie były protestem skierowanym w stronę ruchu flower power, hipisów i pacyfistów.
Wulgarne teksty, głównie o seksie, agresywne zachowanie na scenie, ekscesy w hotelach, skandale obyczajowe – wszystko to przyczyniło się z jednej strony do wzrostu popularności grupy, z drugiej wytyczyło pewien nurt, kontynuowany później przez wielu innych rockmanów. Iggy Pop stał się bożyszczem kobiet, co skwapliwie wykorzystywał. Co zastanawiające, im bardziej nimi pomiatał, tym większe miał powodzenie. Szokował na koncertach, raniąc się ostrymi narzędziami, plując na publiczność i wyzywając ją od najgorszych. Dla wielu odbiorców jego muzyki taka postawa była nie do przyjęcia, jednak inni uznali, że scena jest miejscem, na którym artysta staje się całkowicie wolny i może robić, co mu się żywnie podoba. Podobne podejście do występów na żywo prezentował Jim Morrison z The Doors.
Spotkanie po latach
Kariera The Stooges trwała krótko. Nagrali raptem trzy albumy, z których ostatni Raw Power, wydany w 1973 roku, wszedł na stałe do kanonu muzyki rockowej, wytyczając drogę późniejszym zespołom punk rockowym. Do rozpadu przyczynił się przede wszystkim destrukcyjny styl życia wszystkich członków grupy. Nadużywanie alkoholu i narkotyków, kłótnie o kasę i kobiety oraz nieodpowiedzialność każdego z osobna doprowadziły do tego, że panowie – mimo odniesienia wielkiego sukcesu – musieli się rozstać.
Spotkali się dopiero po ponad 30 latach. Iggy Pop kontynuował karierę solową pod okiem samego Davida Bowie, który zajął się produkcją i promocją jego płyt, w zamian dostając kompozycje na własne krążki. Najbardziej znana z nich – o czym pewnie niewielu fanów wie – to piosenka China Girl, która znalazła się na albumie Bowiego Let’s Dance.
Dwa lata temu Iggy odświeżył kontakty z dawnymi kompanami, proponując im udział w trasie koncertowej promującej jego najnowszą płytę. Widocznie współpraca wszystkim się spodobała, bo nieoczekiwanie dla wszystkich świat obiegła wiadomość, że The Stooges wydają nowy album. W reaktywowanym składzie, oprócz Iggy Popa, znaleźli się trzej członkowie The Stooges – Ron Asheton (gitara), Scott Asheton (perkusja) i Steve Mackay (saksofon). Wspiera ish basista Mike Watt.
5 marca ukazał się nowy longplay grupy zatytułowany The Weirdness. Choć do promocji albumu zaangażowano całą machinę szołbiznesu, chyba na niewiele się to zdało. Produkcją zajął się Steve Albini, współtwórca sukcesów m.in. Nirvany i Pixies, a mastering zrobiono w kultowym studiu Abbey Road (tym od Beatlesów). Iggy, mimo sześćdziesiątki na karku, nie stracił wigoru, nie jest już jednak młodzieniaszkiem, co słychać w wokalu. Kompozycje są proste, prawie toporne, co mogło być zaletą 30 lat temu, dziś to jednak trochę za mało. Całość wypada średnio. Dla fanów ten krążek będzie z pewnością smacznym kąskiem, ale to już nie są dawni The Stooges, a sam Iggy nagrywał wcześniej o wiele lepsze płyty.
Osobną sprawą są koncerty grupy. Jeśli ktoś mimo wszystko zechce zobaczyć rockowych dinozaurów na żywo, może się wybrać do Wrocławia. Iggy & The Stooges zagrają tam 24 czerwca w hali sportowo-widowiskowej „Orbita” przy ul. Wejherowskiej 2. Bilety od 33 zł.
Piwnica punkowca
Podobnie ma się rzecz z nowym Nickiem Cave’em. Na pewno Grinderman, jego nowy projekt, jest sporym zaskoczeniem, głównie brzmieniowym. Pierwszy kawałek brzmi, jakby został nagrany w ciasnej piwnicy ortodoksyjnego punkowca, a potem podrasowany w komputerze. Potem jest nie mniej zgrzytliwie. Miejscami nastrojem te nagrania przypominają The Doors, z czego chyba Cave byłby dumny.
Nick Cave, podobnie jak Iggy Pop, znany jest ze swojej bezkompromisowości w podejściu do muzyki. Jeśli jakaś formuła go nie satysfakcjonuje, zmienia ją lub porzuca. Dotychczas było tak, że najpierw powstawały teksty, w których Cave wielokrotnie objawiał się jako wizjonerski poeta, a dopiero potem towarzyszący mu muzycy komponowali muzykę. Materiał był tyle razy wałkowany na próbach i w studiu, aż w końcu osiągano pożądany efekt. Ten sposób pracy sprawdzał się na kilku ostatnich longplayach, tym razem jednak wszystko jest na odwrót. Cave od lat współpracował ze sprawdzoną, zżytą i zgraną ekipą, w skład której wchodzą Warren Ellis, Martyn P. Casey i Jim Sclavunos. Przygotowali wspólnie, jeszcze jako The Bad Seeds, nagrania na dwa poprzednie krążki (Abattoir Blues/The Lyre Of Orpheus i Nocturama). To trio pod okiem producenta Nicka Launaya odpowiedzialnego za brzmienie dwóch ostatnich krążków, przygotowało 12 kompozycji, do których lider dopisał teksty.
Irytacja i ulga
Grinderman jest niespójny. Kilka piosenek przypomina klimatem i produkcją wcześniejsze dokonania Cave’a, a próby zaostrzenia innych miejscami brzmią wręcz śmiesznie. Tak jakby podtatusiali muzycy chcieli udowodnić (nie wiadomo, czy sobie, czy innym), że stać ich jeszcze na danie czadu. Pierwsze przesłuchanie zostawia nas w stanie irytacji przemieszanej z ulgą. Ulga pojawia się o dziwo wtedy, kiedy Cave nie eksperymentuje, tylko śpiewa swoim grobowym głosem na tle nienachalnego muzycznie tła. Tak jak na kilku ostatnich płytach.
Być może ten album dla zagorzałych fanów jest odświeżającym doświadczeniem. Balladowe wydanie ich idola daleko odbiegało od obrazu zbuntowanego rewolucjonisty, który chciał wywrócić show-biznes do góry nogami. Wczesne nagrania Cave’a, jeszcze z The Birthday Party, nadal brzmią świeżo i oryginalnie. Emanuje z nich czysta energia, charakterystyczna dla dokonań ponadczasowych i szczerych.
Po co jednak zmieniać coś, co jest dobre? Z przekory? Buntu? Jeśli miał być to powrót do korzeni, do energetycznego, poszarpanego rytmicznie i szalonego The Birthday Party, to album można uznać za porażkę. Trzeba jednak pamiętać, że lider nie ma już dwudziestu lat, swoje w życiu przeszedł i trudno oczekiwać, żeby nagle wypuścił płytę, która powali wszystkich energią i żywiołowością. Każdemu artyście zdarzają się słabsze płyty. Oby w przypadku Cave’a nie była to stała tendencja.
Dariusz Klimczak, www.o2.pl