Dziś gra Dead Can Dance!

Biletów na koncert Lisy Gerrard w warszawskim Teatrze Roma nie ma już od kilku tygodni a na występ w praskim Divadlo Archa w kasach polskiego dystrybutora zostały ledwie dwie wejściówki.Australijsko-europejsko-amerykańskie tournée wokalistki Dead Can Dance jest wielkim wydarzeniem muzycznym nie tylko dla fanów zespołu. O tym, że są oni jednym z najwierniejszych elektoratów popkultury, można było przekonać się dwa lata temu, na koncercie DCD w Hollywood’s Bowl, na którym stawili się w liczbie 15 tysięcy.

Choć okazja była wyjątkowa – ostatni występ pożegnalnej trasy koncertowej reaktywowanego po latach zespołu – taka frekwencja robi wrażenie. Tym mocniejsze, że utwory DCD niezmiennie nie pasują do formatów komercyjnego radia. Nigdy nie miały chwytliwych refrenów, a za nic – narzucane przez rozgłośnie normy trwania, budowy i aranżacji piosenek. Kompozycje Brendana Perry’ego i Lisy Gerrard potrafią trwać nawet osiem minut i być rozpisane na tak dziwne instrumenty, jak: gwizdek, hurdy gurdy, dudy, obój, chińskie cymbały yang ch’in i kwartet viol da gamba.

Po rozłamie w szeregach grupy, który dokonał się w połowie lat 90., Lisa Gerrard zdecydowała się kontynuować karierę na własną rękę. Nowy rozdział zresztą wcale nie okazał się nowy, bo Gerrard wcale nie zamierzała rywalizować z legendą grupy, ale z żelazną konsekwencją na siedmiu płytach (trzech nagranych solo i czterech w duetach z irlandzkim kompozytorem Patrickiem Cassidym, australijskim perkusjonistą Pieterem Bourke’iem i amerykańskim twórcą muzyki filmowej Jeffem Roną) kontynuowała obraną wcześniej ścieżkę muzycznego eklektyzmu.

Pod własnym nazwiskiem również czarowała słuchaczy przejmującymi wokalizami i hipnotyzowała mieszanką celtyckich brzmień, orientalnej duchowości, średniowiecznych harmonii i bliskowschodnich rytmów. Z czasem rozszerzyła swoją paletę brzmień o węgierskie cymbały. Jak głosi plotka, na ich zakup przeznaczyła całe honorarium, jakie dostała za ścieżkę dźwiękową napisaną wspólnie z Ennio Morricone do filmu Lajosa Koltaia, „Los utracony” (2005).

Bo choć Gerrard w ciągu dekady nagrała tylko dwie solowe płyty, równolegle bardzo dużo komponuje dla filmu. Za napisaną wraz z Hansem Zimmerem ścieżkę dźwiękową do „Gladiatora” dostała Złotego Globa i nominację do Oskara, ale na jej koncie jest również wiele soundtracków bez laurów („Informator”, „Helikopter w ogniu”, „Ali” czy „Jeździec wielorybów”. W sumie tworzyła i współtworzyła ścieżki dźwiękowe do przeszło 35 filmów.

Ubiegły rok był przełomowy dla Gerrard, która nie tylko wydała kompilację swoich największych hitów (nagranych z DCD, solo i do filmu) i zrealizowała swój drugi, długooczekiwany album „The Silver Tree”, ale też doczekała się filmu dokumentalnego na swój temat. Jego twórca, brytyjski reżyser Clive Collier, miał ambicję namalować filmowy portret wokalistki, która doprowadziła do mistrzostwa nie tylko eteryczną wokalistykę, ale też ignorowanie mediów. Gerrard udziela wywiadów od wielkiego dzwonu, a kiedy akurat nie komponuje, poświęca czas swojej drugiej pasji – konnej jeździe.

Obraz Colliera nosi tytuł „Sanctuary” i wczoraj miał swoją światową premierę na płytach DVD. Trwający przeszło półtorej godziny dokument, mimo iż ukazuje Lisę Gerrard nie tylko w zwiewnych szatach na scenie, ale również w wiatrówce na ulicy i za klawiaturą komputera w studiu nagraniowym, jest dziełem silnie mitologizującym artystkę.

Oprócz fantastycznych zdjęć z deszczowego lasu za domem Gerrard znajdziemy tam niepublikowane wcześniej materiały fotograficzne, fragmenty pożegnalnego tournée DCD oraz wywiady ze współpracownikami Gerrard. Na temat jej anielskiego głosu i mówią m.in. dawny partner z Dead Can Dance Brendan Perry, reżyserzy Michael Mann („Informator”) i Niki Caro („Jeździec wielorybów”), kompozytorzy Hans Zimmer, Harry Gregson Williams i Graeme Revell, a także aktor Russell Crowe. W zasadzie do kompletu brakuje tylko Morricone oraz zespołów Future Sound Of London i Orbital, które przed laty samplowały jej głos. A że fani Gerrard i Dead Can Dance są jednym z najwierniejszych elektoratów współczesnej podkultury, wszyscy są oczarowani jej muzyką i osobowością, zupełnie jakby udało im się jakimś cudem zdobyć na dzisiejszy wieczór bilety do warszawskiej Romy.

Hubert Musiał dziennik.pl