Zdarzają się Wam czasem rozczarowania co do książek, po które sięgacie z pozytywnym nastawieniem? Takim właśnie rozczarowaniem jest dla mnie „Gomorra”.Zaczęło się od tego, że w tygodniku „Przekrój” przez kilka numerów pokazywała się reklama filmu „Gomorra”. Hasło, że będzie to podróż po imperium neapolitańskiej mafii jakoś zrobiła na mnie wrażenie, pomimo, że fanką „Ojca Chrzestnego” nie jestem. „Gomorra” miała być zresztą inna. Bardziej brutalna, mroczna, no i przede wszystkim – oparta na faktach.
Ponieważ film wszystko spłyca (podobno), stwierdziłam więc, że najpierw sięgnę po książkę. Zaczęło się nieźle. Główny bohater, młody chłopak opisuje początki swoich kontaktów z mafią. Przemyty, łapówki, ciężka praca ludzi z dołów drabiny mafijnej i ogromne pieniądze zarabiane przez bossów nie tylko na narkotykach i broni, ale także na ciuchach czy budownictwie. Czyli drugie, głęboko ukryte, dno. Dno, które dla mieszkańców tego kraju jest codziennością, z którą muszą się godzić, jeśli chcą wyżywić rodzinę. Dno, o którym my, nieświadomi niczego turyści, nie mamy pojęcia. Dno, które chłoniesz, bo przecież jeśli jeszcze nie byłeś we Włoszech, to prawie na pewno tam pojedziesz.
Chyba, że przeczytasz tę książkę do końca, co, trzeba przyznać, może się nie udać. Mniej więcej w połowie pisania, autor zmienił chyba koncepcję. Zamiast prawdziwej historii opowiedzianej z punktu widzenia swoich doświadczeń, po prostu zrobił prasówkę. Prasówkę, w której przytoczył wszystkie fakty, liczby i nazwiska, które znalazł w mediach donoszących o kolejnych interesach, aresztowaniach i procesach mafiosów.
I zrobiło się naprawdę nudno. „Ja wiem i mam dowody. Opowiadam więc o tym. O prawdzie.” – pisze Roberto Saviano. Szkoda tylko, że jest to prawda wyczytana w gazetach, a nie taka, która bierze się z własnych przeżyć i doświadczeń.
Agnieszka Sadowska