Tylko nie polskie komedie romantyczne

Dwie nowe polskie komedie romantyczne – „Tylko mnie kochaj” Ryszarda Zatorskiego (już jest w kinach) i „Ja wam pokażę!” Denisa Delicia (będzie w nich od piątku) – z pewnością przyciągną masową widownię. Tę pierwszą w ciągu ledwie dziesięciu dni obejrzało ponad 600 tys. osób. Szkoda tylko, że są to, niestety, po prostu słabe filmy.I rzecz wcale nie w tym, że to z założenia kino rozrywkowe, więc jakby „podlejszego” gatunku. W nim też można osiągnąć mistrzostwo. Udało się to przecież np. Brytyjczykowi Richardowi Curtisowi (zwłaszcza jako scenarzyście „Czterech wesel i pogrzebu”). Dlaczego więc naszym autorom nie wychodzi? Może to kwestia braku talentu? A może konsekwencja tego, iż w naszym kinie brak tradycji rzemieślniczej, więc np. zbyt krótko i w nazbyt skromnym gronie pracuje się nad scenariuszem?

Obie polskie komedie romantyczne miały się od czego odbić. Za „Ja wam pokażę!” stoi popularna książka Katarzyny Grocholi (sama Grochola pojawia się w reklamówkach wyświetlanych w kinach). W „Tylko mnie kochaj” zatrudniono gwiazdy telewizyjnych seriali – Macieja Zakościelnego czy Agnieszkę Dygant. Oba filmy bazują na społecznej miłości do pism kolorowych (w takim pracuje skądinąd Judyta z „Ja wam pokażę!”) – pokazują świat z nich rodem. Pod pozorami realizmu serwuje się nam czysty bajkowy eskapizm. Gdyby ktoś chciał na ich podstawie wyciągać wnioski o Polsce AD 2006, mógłby dojść do wniosku, że w zasobności dawno prześcignęliśmy Japonię. Proszę jednak tego nie traktować jako zarzutu, podobnie rzecz się ma z komediami romantycznymi na całym świecie (czyż Andie MacDowell nie wychodzi w „Czterech weselach…” za jakiegoś arystokratycznego multimilionera?). Dlatego nie pytam naiwnie – a z czegóż to utrzymuje się Judyta (Grażyna Wolszczak), gdy wylatuje z redakcji?

Umowność ma jednak swoje granice. Michał (Zakościelny) jeździ w „Tylko mnie kochaj” wspaniałym bmw. W porządku – jako architekt wnętrz może pewnie dużo zarabiać (choć nigdy nie widzimy tego, co potwierdzałoby jego zawodową biegłość). Tyle że z filmu wynika niestety, że nie jest to człowiek inteligentny. Na początku przychodzi doń mała dziewczynka, mówiąc, że jest jego córką. Kto jest mamusią dziecka, widz odgaduje po pięciu minutach, a Michał nie wpada na to przez całą fabułę, która rozgrywa się w ciągu tygodnia, i jeszcze na koniec, gdy sprawa się wyjaśnia, jest strasznie zaskoczony.

Takie naiwności rażą. Ale rażą też pomysły na siłę ambitne. W „Ja wam pokażę!” jak królik wyciągnięty z cylindra pojawia się wątek z reportażem Judyty o zgwałconej kobiecie. Redakcja przerabia tekst tak, że wynika z niego, że zgwałcona jest w gruncie rzeczy zadowolona. Owszem, jest to jakiś głos w sprawie natury mediów (skądinąd w filmie szybko porzucony), lecz nijak nie pasuje do reszty historii. Bo tu ma być wyłącznie o uczuciach! Opowieść o Judycie i Adamie (Paweł Deląg) musi się toczyć wedle schematu: wiedzie się im, przestaje się wieść i znów się wiedzie. Na sam schemat nie ma się zresztą co gniewać, ważne jest, czym się go wypełni.

A z tym wypełnieniem jest tu kiepsko. Zamiast żywych postaci mamy w obu komediach tzw. typy, np. „fajny szef” i „niefajny szef”, „wścibska koleżanka z pracy”, „były mąż” i „obecny narzeczony”. Niechby zresztą były i typy, jeśliby tylko zostawiały jakiś ślad w głowie widza wychodzącego z kina, jak choćby pamiętny Rowan Atkinson jako ksiądz w „Czterech weselach…”. Tu jednak nie ma kogo pamiętać. Cóż z tego, że do roli babci w „Tylko mnie kochaj” wzięto Grażynę Szapołowską, skoro nie dostała ani jednej sceny, w której mogłaby błysnąć. Do „Ja wam pokażę!” zaangażowano, tym razem jako ciocię z Anglii, Hankę Bielicką. I co? Nic. Nie umiano jej napisać zabawnego tekstu. Lepiej by było, gdyby zasunęła jakiś własny monolog. Tylko że wtedy zakasowałaby cały film. Z tej postaciowej mizerii wyłamuje się ledwie dwoje aktorów – Marta Lipińska i Krzysztof Kowalewski w rolach rodziców w „Ja wam pokażę!”. Powód ich sukcesu jest prosty: nawiązują do swych radiowych kreacji – pani Elizy i pana Sułka – ze słuchowisk Jacka Janczarskiego.

Kolejny problem to luźna struktura obu filmów wyraźnie ściągnięta z „Dziennika Bridget Jones” (gdzie zresztą wypaliła tylko w części pierwszej). Oglądamy de facto ciąg krótkich scenek dialogowych (rzadko dowcipnych, częściej sztucznych, jak młodzieżowo-slangowa pogaducha dwojga małolatów w „Ja wam pokażę!”) przetykanych nastrojowymi obrazkami bez słów (bohater wtedy coś przeżywa) lub opatrzonych krótkim komentarzem z offu, a za muzyczne tło całości służą aktualne szlagiery (dzięki czemu ścieżka dźwiękowa ma szansę zostać przebojem płytowym). Czy używając tego typu „klocków”, da się stworzyć dramaturgiczne napięcie? To arcytrudne.

Jakie są tego konsekwencje? Ano takie, że oba filmy najlepiej wypadają w zwiastunach, gdzie klei się ze sobą najefektowniejsze momenty (a ponieważ gwałci się przy tym chronologię, więc rzecz wypada nieco tajemniczo), i w wypowiedziach autorów zamieszczonych w tzw. pressbookach, gdzie tłumaczą charakterologiczne zawiłości swych bohaterów. To oczywiście jedynie projekcja ich zamierzeń, oglądając film, sami byśmy na to nie wpadli.

Tylko w jednej sferze te komedie osiągają światowe standardy – myślę o traktowaniu kina jako towaru do sprzedania. W telewizji filmy przerywa się, by pokazać reklamy. Tu reklamy wpakowano do środka – kamera co chwila koncentruje się na karmie dla kotów, jogurtach z owocami i przysmakach śniadaniowych. Umiano też gotowe dzieła rozpropagować, zwłaszcza „Tylko mnie kochaj”, produkcję ITI, którą sławi należąca do tego koncernu TVN.

Ale nie smućmy się. Kiedyś komedie romantyczne wychodziły nam lepiej – że przypomnę „Lekarstwo na miłość” (1966) Jana Batorego. Może więc dawna forma wkrótce powróci.

Gazeta Wyborcza