Stanisław Różewicz kończy dziś 80 lat

Nie lubi jubileuszy, pompy, blichtru. Dlatego i dziś, kiedy kończy 80 lat, nie chce udzielać wywiadów i robić wokół swojej osoby szumu. Żartuje: „Mam 34 lata i bardzo mi się podobają młode dziewczyny”. Stanisław Różewicz we współczesnym, zagonionym świecie jest trochę człowiekiem z innego czasu.Przyciszony, skupiony, zatopiony w literackiej tradycji, ale przecież jednocześnie z przenikliwością obserwujący wszystko, co dzieje się wokół.

Jego życiorys i filmografię można znaleźć w każdej encyklopedii kina. Ale w tych suchych notkach nikt nie wyczyta, jak ważny jest dla wielu ludzi ten starszy, siwy pan o niepozornej posturze. W czasach, gdy po różnych wartościach zostały tylko ruiny, Stanisław Różewicz jest prawdziwym moralnym autorytetem dla filmowego środowiska. Skromny, uczciwy, niegarnący się do zaszczytów i pieniędzy. Artysta potrafiący oddać na ekranie subtelne klimaty i nastroje.

Dzisiaj Stanisław Różewicz żyje trochę na uboczu. Ale jakaż wielka radość wybuchła przed trzema laty, gdy organizatorzy Polskiej Nagrody Filmowej ogłosili, że to właśnie on dostał nagrodę za całokształt twórczości.

W historii naszej kinematografii zapisał się jako założyciel zespołu „Tor”. Pod jego skrzydłami wyrośli i dojrzeli reżyserzy tacy, jak Krzysztof Zanussi, Edward Żebrowski, Wojciech Marczewski, Antoni Krauze. To tutaj narodził się jako fabularzysta Krzysztof Kieślowski, zaczynał Filip Bajon.

Jeden z dawnych współpracowników Stanisława Różewicza, Antoni Krauze, twierdzi: – Jest pewien klucz do osobowości Różewicza. Jego kino jest powściągliwe, „nie rzuca się w oczy”. On sam jest podobny. Nie interesują go ludzie krzykliwi i silni. W czym innym szuka wartości. Ale jednocześnie jest człowiekiem o mocnym charakterze. I mocnego charakteru wymagał od swoich pracowników. Przecież większość filmów, które powstały w tym pierwszym okresie „Toru”, miało swoje skomplikowane losy. Więc do „Toru” trzeba było wnieść pewien hart.

W czasach ogromnej władzy, jaką mieli szefowie zespołów, Różewicz radził, ale nie narzucał nikomu własnego zdania. I odważnie bronił produkowanych w „Torze” filmów. Należał do partii, ale nie wykorzystywał tego, by antyszambrować pod drzwiami notabli, prosząc o przydział mieszkania czy kupon na samochód. Do dzisiaj mieszka w skromnym bloku za Żelazną Bramą i jeździ tramwajami. Chodził do KC po to, by walczyć o filmy kolegów. I zazwyczaj się udawało. W 1982 roku oddał legitymację partyjną. W swoim stylu. Cicho, bez rozgłosu.

Starsi twórcy wspominają kanapę w „Torze”, na której siadało się i gadało godzinami. O nowych książkach, o sztuce, polityce, życiu. O projektach swoich i kolegów. Dzisiaj młodzi mogą tylko o takiej atmosferze pomarzyć…

Stanisław Różewicz to także ciekawy artysta. Jego filmy, nawet te najwcześniejsze, niemal się nie zestarzały. Może dlatego, że nigdy nie ulegał modom i trendom.

Miał własny charakter pisma. Nie wpisał się w szkołę polską ani w kino moralnego niepokoju, choć rozliczał się z wojenną przeszłością i opowiadał o rozterkach ludzi, którym przyszło dokonywać ważnych życiowych wyborów. Jego obrazy – zazwyczaj wyciszone, złożone z niuansów i detali, do dzisiaj przejmują prawdą i wnikliwością obserwacji.

Różewicz nosi w sobie doświadczenia XX wieku. Przede wszystkim to najważniejsze dla jego pokolenia – wojenne. W filmach bardzo często wracał motyw wojny – raz tej bohaterskiej, epickiej, niemal dokumentalnie opowiedzianej jak w „Wolnym mieście” czy „Westerplatte”, innym znów razem bardzo kameralnej i osobistej, widzianej przez pryzmat dzieci ze „Świadectwa urodzenia” czy bohaterów „Rysia”. Różewicz pokazywał piętno, jakie wojna zostawiła w psychice ludzi: samotnych „Trzech kobiet”, które wyszły z obozu i usiłują odbudować swoje życie, czy chłopaka, który w „Opadły liście z drzew” dwa lata po wojnie jedzie pociągiem nad morze, by spełnić marzenie z czasów partyzantki. Marzenie swoje i tych, co nie przeżyli.

Potrafił też Różewicz kreślić subtelne portrety ludzi, jak w „Samotności we dwoje”, w przejmującej opowieści o dramacie matki i córki „Drzwi w murze” czy współczesnej „Kobiecie w kapeluszu”, osadzonej w środowisku teatralnym.

Kino Różewicza rodziło się z rozmów, z wchłaniania życia wokół. Ale także, a może przede wszystkim, z lektur. Stanisław Różewicz, brat poety Tadeusza Różewicza, zawsze miał bliskie kontakty ze środowiskiem literackim. Pracował z bratem, ekranizował też powieści i nowele Kornela Filipowicza, Jana Józefa Szczepańskiego, Karola Ludwika Konińskiego, Witolda Zalewskiego, Jarosława Iwaszkiewicza. Dzisiaj filmowcy o tych pisarzach niemal zapomnieli, inspiracji szukają u Sienkiewicza, Pilcha czy Masłowskiej. Swój ostatni film, „Nocnego gościa”, Różewicz nakręcił w 1989 roku.

Są ludzie, którzy nie bardzo odnajdują się w dzisiejszych czasach. Tadeusz Konwicki przestał pisać, mówi, że nie pasuje do świata, który nastał, że nie potrafi go zrozumieć. Stanisław Różewicz chce pracować. Wraca do teatru, reżyseruje spektakle w telewizji, czasem jeszcze marzy o tym, żeby stanąć za kamerą. Ale jak w drapieżnej rzeczywistości ma się przebić człowiek innej epoki? Przed kilkoma laty złożył w TVP scenariusz filmu „Dziewczyna z wystawy”. Miał zacząć pracę – w ostatniej chwili telewizja publiczna wycofała się. Nie starczyło funduszy na skromny film, którego autor przyglądał się ludziom żyjącym w nowej polskiej obyczajowości. Udało mu się zrobić „Kinemę” – dokument o starym kinie w Radomsku, do którego chodził jako dziecko. Niedawno skończył 13-minutowy dokument „Wycieczka do Paryża” – o trzygodzinnym pobycie Hitlera w stolicy Francji i jego wizycie w Operze Paryskiej. – To monstrum zawsze będzie prześladowało moje pokolenie – mówi. Dotarł do niezwykłych materiałów archiwalnych, zrobił film niejednoznaczny, refleksyjny. A pieniądze na ten film ledwo udało się zdobyć.

Smutne, że nie potrafimy słuchać takich ludzi – mądrych i niezwykłych. Są dziś potrzebni jak nigdy. Bo co nam zostanie, jak odejdą? Gwiazdki telewizyjne opowiadające o tym, że rozwodzą się z mężem? Współcześni herosi z agencji reklamowych z rękami w kieszeniach i gumą do żucia w ustach? Didżeje z nocnych klubów? A może – „kurde” – bohaterowie „Big Brothera”?

95-letni Portugalczyk Manoel De Oliveira robi film za filmem, zachwyca świat filozoficzną opowieścią o kulturze, która przegrywa z nienawiścią i terroryzmem. My promujemy tylko silnych. Tych, którzy potrafią grać swoim nazwiskiem, zjednać sobie bank, narobić szumu w mediach. Zapominamy o tych, którzy wolą tworzyć w ciszy. A przecież na ogół to właśnie oni głębiej przeżywają świat.

BARBARA HOLLENDER Rzeczpospolita.pl FOT. (C) JACEK DOMIŃSKI