W sobotę o godzinie 18.00 w Teatrze Żeromskiego rozpocznie się spotkanie z Krzysztofem Miklaszewskim, autorem książki „Distancia, Witoldo”, zawierającej unikalne wspomnienia argentyńskich przyjaciół o Witoldzie Gombrowiczu. Dla uczestników spotkania bilety na późniejszy spekatkl „Iwona, księżniczka Burgunda” będą w promocyjnej cenie 12 zł.Paweł Słupski: Dotarł Pan do najbliższego otoczenia Gombrowicza podczas podróży do Argentyny w 1984 i 1987 roku. Tymczasem książkę wydano dopiero teraz. Czyżby czekał Pan na przypadający właśnie Rok Gombrowicza?
Krzysztof Miklaszewski, autor książki: To przypadek. Książkę zacząłem pisać już w latach 80. Czułem jednak oddech cenzury, więc sprawę odłożyłem. Potem wyjechałem z kraju, lata 90. szybko zleciały. W 2001 roku wyciągnąłem materiały z szafy i zacząłem pisać na nowo.
Niełatwo określić dwuznaczną postać pisarza. Czy tak samo jest z jego przyjaciółmi z argentyńskich czasów?
– To ludzie konkretni, którzy bardzo mu pomagali. Gombrowicz umiał sobie dobierać przyjaciół i ich podporządkowywać. Zarówno Polaków, jak i Argentyńczyków. Kobiety praktycznie go utrzymywały. Chętnie też wdawał się w interesy. Na przykład z Marią Świerczewską i jej mężem za pomocą specjalnej maszyny odlewali wizerunki Matki Boskiej i handlowali nimi. W listach do Marii Gombrowicz przez lata dopominał się o swoją dolarową działkę.
Wszyscy dawali się tak wykorzystywać?
– Oni byli nim zafascynowani. To zrozumiałe, że chętniej bywał utrzymankiem kobiet. Z kolei z mężczyznami toczył spory na wszelkie tematy. Nie było jednak tak, że wszyscy jego przyjaciele cierpieli przez niego. To były wspaniałe przyjaźnie.
Na czym polegał słynny dystans Gombrowicza wobec życia?
– To była jego obrona przed eksponowaniem się. Często się obrażał na ludzi, trzaskał drzwiami. Tak naprawdę bał się ich, to była jego maska. Nawet na zdjęciach przybierał nienaturalne pozy i wyrazy twarzy. Nie znalazłem ani jednej fotografii, gdzie wyszedł naturalnie.
W książce wspomina Pan o argentyńskich studentach zauroczonych osobą Gombrowicza. To oni byli jego prawdziwymi fanami?
– Był dla nich jak Sokrates. Młode pokolenie było bardzo za nim. Godzinami przesiadywali w knajpach w Buenos Aires i dyskutowali. Starsi pisarze mieli go gdzieś, unikali Gombrowicza. Dlatego oparcie znalazł wśród młodych.
Widział Pan już „Iwonę, księżniczkę Burgunda” w kieleckim Teatrze Żeromskiego?
– Jeszcze nie, dlatego zaraz po spotkaniu chętnie obejrzę ten spektakl. Ostatnio w Kielcach widziałem „Bal wisielców” na podstawie tekstów Tuwima. Bardzo mi się podobał. Cenię Piotra Szczerskiego jako reżysera i liczę na to, że na „Iwonę…” też znalazł ciekawy pomysł.
Paweł Słupski Gazeta Wyborcza