5 stycznia 2005 roku w warszawskim Teatrze Narodowym Cezary Bodzianowski otrzymał „Paszport Polityki” w kategorii „sztuka wizualna”. Jest absolwentem Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Antwerpii, ale jeszcze podczas studiów zarzucił malarstwo na rzecz sztuki akcji. Działa najczęściej poza przestrzenią galeryjną.Jego przedsięwzięcia polegają na delikatnej ingerencji w rzeczywistość, poprzez tworzenie sytuacji na poły absurdalnych, na poły śmiesznych, zaskakujących i wieloznacznych. Wciąga w nie niczego nieświadomych przypadkowych widzów, przechodniów. Po tych efemerycznych zdarzeniach pozostaje jedynie dokumentacja fotograficzna. Ma ich na swym koncie już kilkaset. Jest laureatem Nagrody Artystycznej Pegaza.
Być może, sam o tym nie wiedząc, uczestniczysz teraz w happeningu Bodzianowskiego.
W czerwcu tego roku na warszawskich słupach ogłoszeniowych pojawił się anons, że 1 lipca na torze wyścigów konnych na Służewcu wystartuje wierzchowiec Donaida o pięciu nogach. I rzeczywiście, na plakacie dumnie prężył się koń z dodatkową kończyną. Nie był to jednak dziw natury, ale kolejna akcja łódzkiego artysty Cezarego Bodzianowskiego, który – przy współpracy Galerii Foksal – wsparł zwierzę własną nogą.
Calibabka – Kraków 1998
Cezary Bodzianowski przez siedem godzin spacerował po Rynku Głównym i w wybrane przez siebie kobiety „z zimną krwią wlepiał wzrok”. Ubrany w biustonosz zaczepiał tęgie kobiety na plaży w Gąskach i prosił o pamiątkowe zdjęcie znad morza
Bodzianowski otrzymał staranne wykształcenie malarskie i mógłby zapewne dostatnio żyć z malowania martwych natur, portretów na zamówienie czy pejzaży. Nigdy nie próbował. – Utrzymuję się z gier hazardowych i giełdy – żartuje. Kilka lat temu wygrał sporo pieniędzy w toto-lotka. To mu daje luksus oddawania się sztuce w całkowicie bezinteresowny sposób. – Oszczędności wystarczy jeszcze na kilka lat – dodaje.
Nie dba o pieniądze, nie dba też o rozgłos. Niekiedy na swe akcje zaprasza znajomych, często jednak jedynym ich świadkiem jest żona. Jak wówczas, gdy zbudował w domu namiot z koca (z widokiem wyłącznie na telewizor) i przez dwa tygodnie praktycznie z niego nie wychodził. Widzami jego działań są jednak zazwyczaj przypadkowi ludzie, których drogi krzyżują się z Bodzianowskim w parku, na ulicy, w podziemnym przejściu, w sklepie. Trzeba było mieć jednak dużo szczęścia, żeby wypatrzyć Bodzianowskiego, tkwiącego nieruchomo przez kilka godzin na porzuconym cokole pomnika, ukrytym głęboko w chaszczach parkowych. Czy skulonego jak śpiący wielki ptak, nocą, na szczycie ulicznej latarni.
Kra – Łódź 2000
Artysta ubrany w spodnie w czarno-żółte pasy krążył po małym skwerku, na którym znajdowały się identycznie pomalowane słupki drogowe. Zaczepiał przechodniów i proponował im, by pospacerowali przez chwilę w podobnych spodniach, które na tę okoliczność trzymał pod pachą.
Bodzianowski wygląda, wypisz, wymaluj, jak starszy księgowy ze spółdzielni inwalidów w Ciechanowie za czasów wczesnego Gomułki. Staroświeckie wąsiki, wypracowany lok na czole, berecik, paletko i teczka, jakby żywcem przeniesione z lat 60. Abnegacja, prowokacja, mistyfikacja? Artysta często sięga po niewielką maskaradę, wiedząc, że siła jej oddziaływania potrafi być większa od najbardziej dramatycznych relacji w telewizyjnych „Wiadomościach”. Dziś bowiem ze spokojem i bez najmniejszego zdziwienia oglądamy „newsy” ze światowych konfliktów, w których bezsensownie giną tysiące ludzi. Ale z niepokojem patrzymy na mijającego nas faceta, który wygląda inaczej niż wszyscy. A później opowiadamy w domu: wiesz, widziałem dziś na ulicy takiego dziwaka… I na tym opiera się też nie tylko wygląd, ale przede wszystkim sztuka, którą uprawia Bodzianowski.
Artysta leciutko, niemal niezauważalnie, zakłóca nasz codzienny rytm życia, narusza rutynę. Pojawia się niespodziewanie w coraz to nowych miejscach na naszej drodze i wytrąca z kolein, którymi zwyczajowo gdzieś się spieszymy. Czyż nie zapamiętamy dziwnego człowieczka, który zaczepia nas na ulicy i prosi, czy możemy poświęcić chwilę i posłuchać muzyki? A gdy się zgadzamy, wyjmuje małą pozytywkę wygrywającą przebój Presleya. Bywa jednak, że jego ingerencja w otoczenie jest praktycznie niezauważalna. To że trwa spektakl zdarzeń, wie tylko on. Jak wówczas, gdy kazał sobie robić zdjęcia z kolejnymi grupami pasażerów windy w stołecznym Pałacu Kultury i Nauki. Lub wówczas, gdy dostał się do pustego cyrku i – śladami tresowanego konia – obiegał dookoła arenę. Bodzianowski tłumaczy: – Z moją sztuką jest trochę tak jak z filozofią zen: nieważny jest strzał, ważne jest samo napinanie łuku.
Hey Bo – Toruń 1997
Artysta wypożyczył na kilka godzin z miejscowego muzeum kilka meteorytów. Umieścił je w żyłkowej siatce (takiej, jakiej używaliśmy na zakupach w latach 60.) wraz z domowymi papciami i trzymając pakunek w ręku nieruchomo tkwił przez cztery godziny przed wejściem do muzeum.
Bodzianowski aranżuje sytuacje, które zmuszają widzów do samookreślenia. Sam artysta odżegnuje się jednak od socjologicznych motywacji. – Moje działania przypominają malowanie obrazu – mówi. – Czy artysta tworząc kolejną martwą naturę myśli o odbiorcy? Ja też o nim nie myślę. Myślę o sobie i swoich emocjach. A jednak psycholodzy społeczni zebraliby z obserwacji jego akcji niezły materiał do przemyśleń. Gdy o ósmej nad ranem z hydraulicznego podnośnika pukał do okien mieszkańców łódzkiej kamienicy, by powiedzieć im „dzień dobry”. Gdy zaczepiał przechodniów prosząc, by mógł na chwilę przykucnąć w rzucanym przez nich cieniu. Gdy przebrany za prostytutkę próbował zatrzymywać na podmiejskiej drodze samochody. Gdy przed więzieniem w Toruniu udawał, że próbuje porozumieć się z więźniami migowym językiem (doprowadził ich zresztą do białej gorączki, nim przekonali się, że są to tylko nic nie znaczące gesty).
Manus Nigra – Białystok 1997
W lokalnej prasie ukazało się ogłoszenie zapraszające miłośników szachów do udziału w symultance ze znanym mistrzem tej gry. Wyznaczonego dnia pojawił się Bodzianowski i z pełnym namaszczeniem rozpoczął rozgrywki. Przegrał wszystkie partie, bowiem w szachy gra dość słabo.
Niektóre przedsięwzięcia Bodzianowskiego na pierwszy rzut oka przypominają popularne ostatnio programy typu „ukryta kamera”. Podobny jajcarski wygłup, zaskoczenie, postawienie przypadkowych ludzi w niecodziennej sytuacji. Ot, ubrany w biustonosz zaczepia tęgie kobiety na plaży w Gąskach i prosi je o pamiątkowe zdjęcie znad morza. Lub ubrany w dziecinny hełm przekonuje kuracjuszy na deptaku w Ciechocinku, że kamienna kula zdobiąca miejscowy skwer ma właściwości lecznicze.
Dla przeciętnego odbiorcy jest tylko zgrywusem lub wariatem. Więcej kłopotów z zakwalifikowaniem jego działań mogą mieć krytycy sztuki. Niby happening, ale nie do końca. Niby performance, ale też jakieś nietypowe.
– Cezary Bodzianowski to artysta zupełnie wyjątkowy na dzisiejszej polskiej scenie artystycznej – ocenia Piotr Rypson, krytyk sztuki. – W jego „działaniach” absurd o dadaistycznej proweniencji łączy się z lokalnym poczuciem humoru, który znamy z lat 80., choćby z działalności grupy Łódź Kaliska. Jednak prace Bodzianowskiego są oszczędne, zdyscyplinowane – bliżej mu do Marcela Duchampa oraz sztuki Fluxusu (i Bustera Keatona!) niż do naszych rodzimych kontestatorów. Ludyczna i dowcipna, konceptualna i bliska życiu – to sztuka bardzo wysokiej próby.
Artysta najchętniej mówi o „osobistym teatrze zdarzeń”. W jednej z gazet nazwano jego akcje „sztuką dyskretną”. Nie związany z żadną galerią, z żadnym artystycznym ugrupowaniem, samotnie wędruje po Polsce i Europie aranżując kolejne działania.
Nattahnam – Łódź 1996
Udało mu się nakłonić przypadkowych ludzi mieszkających w bloku nad galerią Manhattan (wspak – Nattahnam), by pozwolili mu spędzić czas w ich mieszkaniu. Zjadł z nimi obiad, wspólnie oglądał telewizję, napisał list do przyjaciela, snuł się między pokojami. Trwało to dwanaście godzin, później cierpliwość domowników zaczęła się wyczerpywać.
Wydaje się, że przedsięwzięcia Bodzianowskiego polegają na nieustannym testowaniu społecznych zachowań: tolerancji, cierpliwości, otwartości, spontaniczności, ciekawości. W kręgielni przeobraził się w cień innych kręglarzy. Kopiował ich ruchy, rzucał kulą w tym samym momencie, jak oni wyrażał radość i złość. Strażnikom w muzeum powiedział, że na kogoś czeka. Usiadł z nimi w służbówce i trwał… godzinę, dwie, trzy. Po Lublinie przez kilka godzin spacerował z wynajętym ochroniarzem – aniołem stróżem.
Pretekstem dla jego akcji są przejawy naszego stylu życia. Bitwy pseudokibiców skłoniły go, by fotografować się na przemian z fanami Widzewa i ŁKS-u. Przydrożni sprzedawcy grzybów nasunęli mu pomysł, by usiąść jak oni przy drodze, tyle że z pustymi kobiałkami. Wymazane graffiti przejście podziemne podsunęło mu pomysł, by stanąć obok i nanosić podobne napisy na własnych plecach.
O sole mio – Olsztyn 1997
Zaproszeni na wernisaż goście byli świadkami przesunięcia odrobiny światła z pobliskiego Planetarium do Galerii Sztuki Współczesnej. Bodzianowski z pomocą odpowiednio rozstawionych pracowników planetarium przenosił świetlnego zajączka od lusterka do lusterka, tak że przewędrował pomiędzy obu instytucjami. Po tej akcji dziennikarka miejscowej gazety pisała z oburzeniem: „Tym razem publiczność mogła poczuć się zrobiona w balona. Mówienie ludziom, że jest to sztuka, zakrawało na nieudany żart”.
W galeriach prezentuje się z rzadka i niechętnie. Z instytucjonalną sztuką rozlicza się zresztą w typowy dla siebie – subtelny – sposób, nie paląc obrazów i nie wygłaszając płomiennych manifestów na temat „śmierci sztuki”. Pewnego razu wybrał się do psychologa z problemem: jestem artystą, a nie lubię galerii. Co mam robić? Długą terapeutyczną rozmowę zarejestrował na taśmie wideo, by następnie prezentować ją w galerii. Innym razem pozamykał na półtorej godziny cztery lubelskie galerie BWA, sam zaś z kluczami i pracownikami zamknął się w biurze.
Jedno z jego przedsięwzięć polegało na zaproszeniu gości na wernisaż i podglądaniu ich z ulicy przez okna. Z kolei na Festiwalu Performance w Sandomierzu przebrał się za ulicznego handlarza i przez nikogo niezauważony siedział kilka godzin na miejscowym rynku, podczas gdy wszyscy uczestnicy imprezy oczekiwali go w salach wystawowych. W Toruniu udało mu się namówić szefa miejscowej galerii BWA na opłacenie 15-minutowego przelotu samolotem nad miastem. I Bodzianowski latał. Powstał oczywiście problem, jak w przypadku kontroli finansowej wytłumaczyć owo latanie. Artysta napisał więc na rachunku, sięgając po typową nowomowę współczesnej sztuki: „Zakreślałem swój obszar sztuki nad Toruniem”.
Audycja – Łódź 1997
Autorkę cyklicznej audycji „55 minut od malarstwa do sztuki dźwięku” nadawanej w Radiu Łódź namówił, by zaprosiła go do studia, ale pod warunkiem, że się nie odezwie przez cały program. Jedynym znakiem jego obecności miał być dźwięk spustu migawki aparatu fotograficznego, oznaczający, że ktoś komuś robi zdjęcie.
I tak właśnie mają się sprawy ze sztuką Bodzianowskiego. Niby jest, a jej nie ma. Artysta pojawia się znienacka i znika. Otwiera swój absurdalny, kpiący, autoironiczny i demistyfikujący teatr na wiele godzin lub na kilka minut. Ma setki widzów lub nie ma żadnego widza. A czasami jedno i drugie równocześnie. Warto rozglądać się dookoła. Może właśnie w tym momencie Bodzianowski lepi z nas swoje dzieło sztuki.
Mówią o nim
„W jego działaniach absurd o dadaistycznej proweniencji łączy się z lokalnym poczuciem humoru. Jego akcje uzyskują dodatkowe znaczenia w czasach osłabienia formy Polski oraz podobnie słabej kondycji polskiego społeczeństwa”.
(Piotr Rypson)
„Udało mu się tanio i sprawnie kupić ulicę Marszałkowską. Za to należy mu się dobra posada w drapieżnej firmie deweloperskiej. Z kolei za odwrócenie łódzkiego tramwaju na lewą stronę powinna go nagrodzić jakaś gildia iluzjonistów. Na szczęście Bodzianowski jest jednym z ostatnich magów w Polsce, który swoje sztuczki uprawia nie dla złota, ale dla dobra ogółu”.
(Marcel Andino Velez)
PIOTR SARZYŃSKI Onet.pl