35 lat temu zginął Bogumił Kobiela. Miałby dziś 73 lata, ale wątpliwe, by wiódł żywot statecznego emeryta. Przyjaciele zapamiętali go przecież jako człowieka wiecznie zabieganego, tryskającego pomysłami, pełnego zaraźliwej energii. Bogumił Kobiela dziś, z pewnością nie byłby bezrobotny.„Bobek był prymusem z przedmiotów humanistycznych. Regularnie i często na ochotnika deklamował wiersze. Systematycznie występował na rozmaitych szkolnych akademiach. Gadatliwy kawalarz, ruchliwy niczym żywe srebro. Urodzony artysta. Na długo przed maturą chyba wiedział, że jest mu pisana kariera artystyczna” – opowiada „Życiu” Roman Sztetter, klasowy kolega aktora z katowickiego Liceum imienia Mikołaja Kopernika.
W wieku 14 lat lat stracił ojca. Ludwik Kobiela był nauczycielem, etnografem i literatem. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim przez ponad piętnaście lat pracował jako polonista w katowickich liceach. Zmarł wkrótce po wojnie osierocając dwóch synów: 14-letniego Bogumiła i dziesięcioletniego Marka. W wychowaniu dzieci pomagały wdowie babcie, bogobojne staruszki, nie kryjące dezaprobaty dla postępujących w zenicie bierutowszczyzny szykan władzy ludowej wobec kościoła katolickiego Po latach wnuk zrobił im kawał przedstawiając kolegę jako zetempowca, „któremu po wielu staraniach i niepowodzeniach udało się wreszcie doprowadzić szczęśliwie do likwidacji klasztoru w Bydgoskiem”.
Flirt z Melpomeną
„Choć Bozia nie obdarzyła go wybitnymi warunkami scenicznymi, od razu rzucał się w oczy. Mimiką i gestykulacją bawił towarzystwo podczas zajęć w krakowskiej szkole teatralnej. Z tego powodu miał nawet onegdaj nieprzyjemności. Niektórzy asystenci oskarżyli go o zachowanie niegodne socjalistycznego aktora. Na szczęście rektor okazał się wyrozumiały na ideologiczne donosy. Wezwał nonszalanckiego studenta na dywanik i… pogratulował mu poczucia humoru” wspominała po latach Kalina Jędrusik, koleżanka w Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie.
Po innego rodzaju przygodzie zmuszony był złożyć samokrytykę przed uczelnianym kołem Związku Młodzieży Polskiej. 12 października 1952, w dniu obchodów święta Ludowego Wojska Polskiego, patrol milicji zatrzymał dwóch podchmielonych młodzianów, którymi okazali się Kobiela i jego kolega ze studiów Zdzisław Maklakiewicz. „Z racji wypitego wina – wspominał ów -byliśmy w bardzo wesołym usposobieniu. Szliśmy przez Planty śpiewając wesołe piosenki, nie zawsze cenzuralne, więc zarzucono nam chuligaństwo. Mieliśmy szczęście, że skończyło się na naganie z ostrzeżeniem.”
Dyplomu aktorskiego nigdy nie odebrał. Kiedy okowy stalinizmu zaczęły topnieć podążył za reżyserem Zygmuntem Hżbnerem do Trójmiasta.
„Kobiela był czystej wody komikiem. Gdyby przyszedł na świat pół wieku wcześniej, w USA, z pewnością konkurowałby z Chaplinem, Keatonem, Lloydem i innymi wirtuozami burleski. Jego niekiedy dziecinne figle rozładowywały napiętą atmosferę podczas wyczerpujących i dłużących się prób teatralnych” – zapamiętał go ówczesny przełożony w Teatrze Wybrzeże.
„Był duszą towarzystwa. Elokwentny, sypał dowcipami jak z rękawa i – co ważne – potrafił świetnie je opowiadać. Szkoda, że polskie kino nie potrafiło do końca zdyskontować jego talentu” – wspomina aktor Stanisław Zaczyk.
„Kobiela zwierzył mi się kiedyś, że został zaszufladkowany jako komik. Niewątpliwie rozsadzało go potężne poczucie vis comica, ale w głębi duszy marzył o rolach dramatycznych. Niespełnionym pragnieniem była chęć wcielenia się w ekranowego szwarccharakteru” – opowiadał Edmund Fetting.
Pogoń za pieniędzmi
Status gwiazdy za-pewniła Kobieli X Muza. Zagrał w „Eroice” i „Ze-zowatym szczęściu” Andrzeja Munka. Z tym reżyserem był też po słowie w sprawie roli w ekranizacji scenariusza historycznego Jerzego Stefana Stawińskiego pt. „Ojciec królowej”. Ten pomysł aż 17 lat cze- kał na adaptację, bo Munk i Kobiela zginęli w wypadkach samochodowych. W rezultacie przed kamerze stanął Wojciech Solarz, a główną postać zagrał Jan Englert.
Dopiero za drugim podejściem doszło do współpracy Kobieli z Jerzym Skolimowskim. Z roli w „Barierze” musiał zrezygnować, bo w tym samym czasie miał zaklepane tournee po ośrodkach polonijnych w USA. Brawurowo odtwarzał za to Wartburga w „Rękach do góry”, pierwszym w polskiej kinematografii rozrachunku ze stalinizmem i jednym z najstarszych „półkowników”.
Liczne role filmowe sprawiły, że w latach sześćdziesiątych teatr spadł na dalszy plan. Chociaż była też bardziej prozaiczna przyczyna: „Po prostu nie potrafiłem wyżyć z mojej gaży teatralnej. (…) Z zegarkiem w ręku krążę więc pomiędzy kabaretem, filmem, telewizją, ciągle w pociągu, autobusie, taksówce. I czuję, że wraz z przeprowadzką z Wybrzeża do Ateneum skończyła się etap mojej młodości. I że nastała dorosłość w znaczeniu negatywnym. Dorosłość, która przelicza czas na pieniądze” – mówił w wywiadzie prasowym.
Największe honoraria inkasował za występy w zupełnie dziś zapomnianym kabarecie „Wagabunda”, Wojażował z nim po Polsce, Europie i Stanach Zjednoczonych. „Słyszę, że będą występy extra dla Prezesa Rady Ministrów, dla Cyrankiewicza. Wolę w nimi dobrze żyć, bo w końcu jak przyjdzie załatwić przydział jakiegoś mieszkania, czy czegoś innego, to jedno słowo takiego władcy wystarczy, zamiast miesięcy chodzenia” – pisał w liście do rodziny.
„Boguś był chyba najserdeczniej witanym w Chicago polskim artystą z czasów powojennych. Nie bez powodów kiedyś w czasie występów Dodek-Dymsza zapowiedział go następującymi słowy: Wprawdzie Bozia poskąpiła mi syna, ale za to obdarowała następcą, który za chwilę wystąpi przed państwem – Bogumił Dymsza, pardon, Kobiela” – notował we wspomnieniach polonijny impresario Henryk Michalski.
W USA odnowił młodzieńcze przyjaźnie: „Wieczorem prywatka u Horowitza. To taki zdolny grafik z Krakowa. Spotkałem tam z 10 osób, głównie Żydzi, których znałem w Polsce. Jak na przypadkowe spotkanie w Nowym Jorku to chyba dość. Jednak świat maleńki, maciupki” – dywagował w liście do rodziny.
Oprócz Wagabundy rozrywką parał się na szklanym ekranie w arcypopularnym programie Jerzego Gruzy „Poznajmy się”, gdzie występował z Jackiem Fedorowiczem, kolegą z czasów Bim-Bom. Ten zjawiskowy studencki teatrzyk założony w połowie lat 50. z inicjatywy trójmiejskich artystów wciąż czeka na swego kronikarza.
Grzyby zamiast kwiatów
Gdańsk stanowił preludium do błyskotliwej kariery aktorskiej Kobieli, tam też nastąpił jej przedwczesny kres. Zmarł w wyniku wewnętrznych obrażeń po wypadku samochodowym. Swym BMW jechał wraz z żoną na krótki wypoczynek. Zabrali dwóch autostopowiczów. Siąpił deszcz. Na jednym z zakrętów auto wpadło w poślizg i zderzyło się czołowo z autobusem. Nic dziwnego skoro opony były mocno zużyte, a w peerel z siermiężnej epoki Gomułki można było tylko śnić. Zginął tylko kierujący samochoidem aktor. Pozostali pasażerowie doznali niegroźnych obrażeń ciała. Po udzieleniu pomocy ambulatoryjnej zwolniono ich do domu. Tymczasem Kobiela zmarł pomimo dwóch operacji. przeprowadzonych przez specjalistów.
„W ostatnią drogę z do rodzinnego Tenczynka jechał Żukiem. Droga daleko, więc zatrzymywaliśmy się po drodze kilka razy na przydrożnych polankach leśnych. Wtedy sobie przypomniałem, że on tak strasznie lubił grzyby. I na tych polankach znajdowałem grzyby. Było ich niewytłumaczalnie dużo, aż dziw brał, więc najpierw nie wiedziałem za bardzo, jak się zachować, a w końcu kilka zabrałem ze sobą. Leżały obok trumny” – wspomina brat Marek
W dniu pogrzebu na grobie położyła je żona, Małgorzata.
Tragiczna śmierć uniemożliwiła mu zagranie głównej postaci w debiucie fabularnym Marka Piwowskiego. To bowiem pod Kobielę napisano niezapomnianą rolę Kaowca w „Rejsie”, którą przejął w końcu, Stanisław Tym.
W tekście wykorzystałem fragmenty książki Maciej M. Szczawińskiego „Zezowate szczęście. Opowieść o Bogumile Kobieli”.
TOMASZ ZBIGNIEW ZAPERT http://zycie.com.pl