Jeszcze Polska nie skinęła, punki my żyjemy

Typowy nauczyciel wchodząc po raz pierwszy do szkoły może odczuć zwątpienie – raju giertychowskiego nie ma – jest tylko kilka grupek dzieciaków, tworzących razem udatnie wielobarwny motłoch – podobnie i na studiach – wygląd ma znaczenie? Tylko właściwie dlaczego?Zanim rozpocznę na dobre, pozwolę sobie przywołać obraz z pewnego etapu mojej edukacji szkolnej – konkretniej z gimnazjum. Wyobraźcie sobie dwie klasy (bo tak to się kadrowo rozkładało) – łącznie około 50 skejtów i całych sześciu metali. Nie ukrywam, że jednym z tych ostatnich byłem ja.

A teraz zadajmy sobie pytanie: co było tzw. subkulturą? Bo na pewno nie pięćdziesięcioosobowa społeczność ziomów w bling blingach i różowych panien, pindrzących się przed lustrem w toalecie, która służyła przy okazji za palarnię oraz za dark room. Subkulturą byliśmy my – biegający na czarno panowie z (w większości) długimi włosami, w glanach i z „kostkami” na plecach.

Nie chodzi mi jednak o tanią martyrologię – nie będę opisywał mniej lub bardziej prawdopodobnych scen z życia. O nauczycielu z Torunia, któremu wsadzono kosz na głowę, słyszeli wszyscy. Zatem – tyle absurdów związanych z rozwydrzonymi i rozbuchanymi hormonalnie nastolatkami na razie wystarczy.

Zajmijmy się przez chwilę czymś innym – społeczeństwem. Co je właściwie tworzy? A przynajmniej to młodzieżowe?

Wypuszczony do kin w zeszłym roku remake znanej w Wielkiej Brytanii jakieś czterdzieści lat temu serii – „St. Trinian’s” – całkiem udatnie spuentował skretyniałość większości ideologii, do których tak lgną młodzi ludzie fanatycznie próbując odnaleźć własną tożsamość. Mieliśmy zatem emo – niezrozumianą przez świat interpretację gotyckiego stylu życia (niezrozumianą zwłaszcza przez samych gotów); posh totties – tapiry salonowe, które, gdy Bóg rozdawał mózgi, przepadły na wyprzedaży w Sephorze i tym sposobem przehandlowały szare komórki na silikon. Mieliśmy i chavs – plebs, który okradając Burberry ze słynnej kratki na potrzeby własnej stylistyki nie tylko obnażył słabość marketingowców (którzy trafią to wszystkich, niekoniecznie tylko do tzw. targetu), ale i przy okazji udowodnił, że pastuch w liberii majordomusem się nie stanie. Wciąż będzie pasał świnie, które bynajmniej w szlachtę się nie zamienią, a pole zdecydowanie nie przeistoczy się w salony. Na sam koniec pojawiły się i geeks – gęsi, które od intelektualistów wzięły sobie tylko okulary oraz przeintelektualizowaną terminologię, której normalny człowiek nie jest w stanie na trzeźwo wysłuchać… a już tym bardziej zrozumieć.

Jak to się ma do polskiej rzeczywistości? Całkiem do rzeczy. Emo są i wśród nas, posh totties służą za wkładki do łóżka na zmianę skejtom zastępującym plebs oraz panom w gustownych trójpasiastych szeleszczących strojach, a geeks są eksterminowani już na wstępie, jeśli nie dają się naturalizować przez chlanie wódy za murem szkoły, jaranie jointów oraz zaliczanie statystycznie jednej laski tygodniowo (ważne, żeby laska co tydzień się zmieniała). Do tego dodajmy gotów (małe, czarne i się nie rusza, bo uparcie twierdzi, że nie żyje), metali (duże, czarne i się rusza, a właściwie skacze na koncertach) oraz reggae-ragga-rasta, którzy kochają świat, póki ten też ich kocha. Nie daj Boże zwyzywać dredziarza od brudasa (bo przecież dredziarz włosów nie myje, tylko żywi je łojotokiem) lub stwierdzić, że ktoś tu jest pokręcony, bo zachowuje się jak aktywista kilku organizacji na raz, w tym koniecznie: a) masonerii, b) Zielonych i c) Towarzystwa Przyjaciół Gandzi. Wtedy Święta Inkwizycja, teściowa i Ku-Klux-Klan to po prostu łagodniejsza wersja (srogiego i torturogennego skądinąd) „M jak Miłość”. Niech się strzeże ten, kto wejdzie w drogę rasta! Albo dresom. Piekło jedno i to samo, tylko pierwsze preferuje kontakt oralny (przez zakrzyczenie i indoktrynację), a drugie – pięściowo-doszczękowy.

Podejrzewam, że po drodze pogubiłem parę subkultur, ale to nieważne. I tak mamy dostateczny pluralizm światopoglądowy. I pytanie – co to za, u diabła, subkultura, skoro mainstream szlag trafił? Bo popkultura żywi się, a właściwie wegetuje, na tych subkulturach. Chyba że ktoś mi powie, że Tola Szlagowska to przykład hermetycznej grupy, która przebiła się do rozgłośni ogólnopolskich tylko dzięki głębokiemu przesłaniu, jakie niosą teksty jej piosenek, wyjątkowemu kunsztowi kompozycyjno-aranżacyjnemu oraz drakońskim prawom zmuszającym radio do puszczania astronomicznej ilości polskiego śpiewanego czegoś będącego w 99% szmelcem. Jeśli ten ktoś mi jeszcze doda, że przecież Leonard Cohen też leci na antenie… A ile, u diabła, rozkochanych w Blog 27 i Evanescence nastolatek ma jego płyty na półce? Nawet pirackie?

Ten zbiorek światopoglądów jest jeszcze bardziej zamotany niż teoria strun wszechświata, a ich przedstawiciele się szykanują nawzajem z przemyślnością i precyzją chirurga-alkoholika. Dziw tylko, że emo, nierozumiane i nieakceptowane przez resztę – no dobra, użyjmy tego słowa – społeczeństwa, nie doczekało się jeszcze własnego Roberta Biedronia, Dżyngis Chana, który powiedzie uciemiężonych (przez kogo, ja się pytam?) na barykady. Przecież geje i lesbijki mają łatwiej – ziomale uważani są za męty, których pozostawienie w pustym sklepie zaowocuje natychmiastową reprywatyzacją całego asortymentu na niekorzyść właściciela… a tacy homoseksualiści, póki siedzą cicho, mają święty spokój. No tak, ale odmienną orientację można schować przed resztą świata. Kroku w spodniach na wysokości kolan niekoniecznie, chyba że chce się w grudniu słyszeć pytania o to, dlaczego się chodzi o tej porze roku w szortach z pasem na wysokości klatki piersiowej.

Tylko właściwie przed kim tu się kryć? Wyżej są japiszony w garniturach, wyglądające jak chińska produkcja taśmowa z okresu maoistowskiego, a potem jeszcze tylko rodzice (dziadków nie liczymy, bo specyfika gerontokracji polskiej polega na tym, że albo dojrzy ona szatana wszędzie, albo będzie cicho popierać swoje wnuki). Ogólnie rzecz biorąc: kiedyś było łatwiej – punki przeciw reżimowi i skini przeciw punkom. A przeciw jednym i drugim w imię wszechrówności – reżim. Ludzie wyszli z tego obłędu cało, Orwell na razie nie musi się przewracać w trumnie – kapele punkowe się zmarginalizowały, bo i komunistycznego molocha diabli wzięli. Potworzyły się nowotwory subkulturowe i… mamy całą plejadę kolorów i ani odrobiny szarości vel normalności.

A skoro nie ma normalności, albo jej ilość jest homeopatyczna, to po co gadać o subkulturach w kanonicznym ich rozumieniu? Przecież subkultura, jak sama nazwa wskazuje, jest wydzieloną niszą, kontrą wobec establishmentu? A jeśli ów establishment to patchwork, a nie szarość, to nie ma mowy i o potworze, z którym można by walczyć. Chyba że jest to hydra ze schizofrenią, której poszczególne głowy same się odgryzają, a wtedy Herkules i tak nie jest potrzebny.

Odwołując się jeszcze raz do homoseksualistów – najlepszym hasłem dla współczesnego młodego społeczeństwo byłoby „Każdy inny, wszyscy równi”. Bo o to, że dorośli tworzący subkulturę wapienną, zobaczyli swoje dzieci, nie ma w co wątpić. Szkoda tylko, że dzieci nie dostrzegły jeszcze, że inna subkultura, a właściwie odłam popkultury, to nie odrębny niższy gatunek. Trochę dystansu wobec siebie, samoakceptacji, akceptacji innych i się okaże, że można mieć własną tożsamość bez tony makijażu na twarzy, czy złotego łańcucha na szyi. Bo subkulturę jednoosobową tworzy każdy dorosły człowiek w oparciu o swoje przekonania, doświadczenie i upodobania. Przynajmniej każdy dorosły i dojrzały.

tekst: Mateusz Kowalski