Odkurzanie patriotyzmu trwa nie tylko w IV Rzeczpospolitej. Cała Europa na nowo odkrywa urok narodowych uniesień, nierzadko wbrew państwowym granicom.Polskaaa, Polskaaaaaa, Polskaaaaaaaa..
No cóż, Polska nie najlepiej wypadła na mundialu. Ale kilkadziesiąt tysięcy Polaków i tak wystroiło się na biało-czerwono i ruszyło na Niemcy. Tym razem jednak nikt z naszych nie próbował zatknąć flagi na Reichstagu. Masowe poselstwo Polaków na mistrzostwa świata było zamanifestowaniem, że jesteśmy już narodem w pełni zmotoryzowanym. A i komunikacja lotnicza nam nieobca. Polacy pojechali do Niemiec bawić się, a nie harować. „Nasi” pili piwo i śpiewali piosenki w niemieckich knajpach. To wszystko patriotyzm.
Gdyby orły Janasa nie zawiodły, ego polskiego kibica na występach w Niemczech wzleciałoby pewnie wysoko.
Ale nie tylko polskie ego narodowe ćwiczyło wzloty podczas mundialu. Zastępy europejskich kibiców mogły przyglądać się sobie nawzajem z bliska na tym niezupełnie neutralnym gruncie. Okazało się, że w każdym obozie narodowym toczą się podobne dyskusje o tożsamości, patriotyzmie i nacjonalizmie. I to od jakiegoś czasu. Polska nie jest tu wcale wyjątkiem.
Danii flaga spadła z nieba
Socjologowie i publicyści całej Europy dyskutują nad nowym zjawiskiem, jakim jest radosne wymachiwanie przez niemieckich kibiców narodową flagą. Choć nasi zachodni sąsiedzi są przypadkiem osobnym, to przecież także polskie wesołe przebieranki w barwy narodowe są świeżutkiej daty – zaczęliśmy się tak zabawiać dopiero przy okazji zwycięskich lotów Adama Małysza.
W ogóle z flagami i symbolami narodowymi jest w tych dniach sporo zamieszania. Kilkanaście dni temu brytyjska minister kultury Tessa Jowell wywiesiła z okien swej limuzyny aż dwie angielskie flagi świętego Jerzego na znak poparcia drużyny Davida Beckhama, czym wywołała w Wielkiej Brytanii konsternację. Tłumaczyła potem, że nie chciała poprzez ten gest wyrażać poparcia brytyjskiego rządu dla reprezentacji Anglii ani tym bardziej nakłaniać do tego nieangielskich poddanych Jej Królewskiej Mości. Ale Szkoci i tak zdążyli się oburzyć. Przed tegorocznym mundialem szkoccy kibice podjęli decyzję o kibicowaniu na mistrzostwach drużynie Trynidadu i Tobago. Kiedy 15 czerwca Anglia pokonała ten kraik 2:0, Szkoci dali tak radykalny upust swej anglofobii, że rządowa Komisja Równości Rasowej poczuła się w obowiązku wydać apel o uspokojenie nastrojów. Prasa szkocka drwiąco pytała, czy Londyn wezwie pokojowe oddziały ONZ do uspokojenia sytuacji.
19 czerwca Hiszpania rozłożyła Tunezję na łopatki wynikiem 3:1, ale na ulicach Barcelony nikt nie wymachiwał flagami królestwa. Przeciwnie. Cała Katalonia świętowała ogłoszenie wyników referendum z dnia poprzedniego, w którym przyjęty został nowy statut tej autonomicznej prowincji. I to pomimo oczywistego faktu, że pierwszy artykuł statutu narusza artykuł drugi konstytucji Hiszpanii. Katalończycy definiują siebie jako naród, podczas gdy konstytucja jasno mówi, że narodem jest tylko zjednoczony ogół Hiszpanów. Pozostałe regionalne wspólnoty królestwa to „narodowości”. To leksykalne rozróżnienie aż do dziś decydowało o jedności ustrojowej demokratycznej Hiszpanii.
Gdy 27 czerwca Hiszpania przegrała z Francją 3:1, Katalończycy znów mieli powód do fetowania. Nie ma jak klęska przebrzydłej Hiszpanii, którą tu utożsamia się z madrycką hegemonią panhispanizmu, ideologii splamionej krwią w czasach dyktatury Franco. Choć w drużynie hiszpańskiej grają także rodowici Katalończycy, dla ich rodaków to jeszcze nie powód, by wymachiwać flagą królestwa.
Kwestia, kto czym macha, nie ogranicza się do mundialu. W styczniu typowany na następcę Tony’ego Blaira minister finansów Gordon Brown zaapelował o ustanowienie święta brytyjskiej flagi. Przemówienie Browna zaczęło się od wezwania, by wobec zagrożeń i szans globalizacji jego rodacy określili, jakie wartości wiążą się z brytyjskością i jakie cele Brytyjczycy stawiają przed sobą jako naród.
Już w pierwszym zdaniu Brown odniósł się do zamachów z 7 lipca 2005 roku. Za kluczowe zadanie współczesnej brytyjskości uznał znalezienie równowagi pomiędzy różnorodnością a integracją. Minister ubolewał, że Brytyjczycy nie mają w swoich ogródkach masztów, na które mogliby w uroczystych chwilach wciągać brytyjskiego Union Jacka, czyli wspólną flagę Anglii, Szkocji i Irlandii Północnej. Znany historyk i publicysta Timothy Garton Ash wytknął Brownowi, że ten zupełnie przegapił fakt, iż Wielka Brytania jest już dziś społeczeństwem postnarodowym, o mozaikowej tożsamości, której nie da się zredukować do machania wspólną flagą.
Ale istnieją w Europie kraje, gdzie postępuje się z flagą tak, jak by sobie tego życzył Brown. To kraje skandynawskie, głównie Dania – ostoja patriotyzmu graniczącego z sankcjonowanym przez państwo nacjonalizmem. Wedle legendy Duńczykom ich flaga Dannebrog spadła wprost z nieba dokładnie 12 czerwca 1219 roku. Dziś biały krzyż na czerwonym polu stanowi integralną część życia każdego Duńczyka. Dannebrog jest w ciągłej sprzedaży przy każdej kasie w Danii, razem z gumami do żucia i batonikami. Chociaż Dania jest krajem zaciekle broniącym własnej tożsamości, to jednak ofiarowany przez niebo Dannebrog wolno bezcześcić na wszelkie sposoby. Dlatego palenie duńskiej flagi przez muzułmanów po konflikcie w sprawie karykatur Mahometa nie robiło na Duńczykach wielkiego wrażenia.
Hymn nie musi mieć słów
– Jeżeli któryś z zawodników hiszpańskich ruszał ustami podczas grania naszego hymnu na stadionie, to dlatego, że żuł gumę – mówi „Przekrojowi” historyk Jose Alvarez Junco, profesor prestiżowego Universidad Complutense de Madrid. Hymn Hiszpanii jako chyba jedyny na świecie nie ma bowiem słów. To XVIII-wieczny „Marsz królewski”. Ostatni raz przydano jego melodii tekst za czasów Franco. Jak łatwo zgadnąć, był on pompatyczny i nacjonalistyczny, z powtarzającym się zawołaniem „Triumfuj, Hiszpanio”, co mogło również oznaczać postulat zniszczenia złożonej struktury narodowościowej i kulturowej Półwyspu Iberyjskiego.
Wraz z początkiem rządów prawicy pod wodzą Jose Marii Aznara próbowano przyjąć nowe słowa „Marsza królewskiego”. Plany spełzły na niczym, dekretem króla od 1997 roku marsz jest zatem oficjalnie hymnem bez tekstu.
– To świetnie oddaje stan naszej hiszpańskiej tożsamości narodowej. Patriotyzm hiszpański to pojęcie w znacznym stopniu zdyskredytowane. Przez utożsamienie z frankizmem, klerykalizmem, dominacją szlachty, zacofaniem cywilizacyjnym panhispanizm (espanolismo) ma dziś wydźwięk pejoratywny – mówi profesor Alvarez, autor głośnego szkicu o Hiszpanii jako narodzie, który nie zdążył się ukształtować w jedną całość na wzór innych narodów europejskich. – Nauczanie jest u nas zdecentralizowane, o programach decyduje się na szczeblach lokalnych. Młodzież ma więcej do czynienia z patriotyzmem katalońskim, baskijskim czy galicyjskim niż z historią Hiszpanii jako całości – mówi Alvarez.
Podobne jak ze słowami hymnu są problemy z podręcznikami. Prawica i lewica od lat nie są w stanie ustalić jednolitej wersji historii kraju. Szkoły unikają jej, by nie zaostrzać wewnętrznych napięć. Zdaniem Alvareza tę lukę w niewielkim stopniu wypełnia telewizja, kino i literatura popularna. Dlatego wspólna przeszłość ma coraz mniejszy wpływ na tożsamość narodową Hiszpanów. Problematyczna staje się też wspólnota języka. Nowy statut Katalonii uznaje, że uczniowie i studenci mają prawo i obowiązek uczyć się katalońskiego lub kastylijskiego – tak potocznie określa się hiszpański w świecie iberoamerykańskim. Niebawem Hiszpania stanie się więc jedynym chyba państwem europejskim, gdzie spora część młodzieży w ogóle nie uczy się ogólnokrajowego języka urzędowego.
W Niemczech separatyzm nie istnieje, ale decentralizacja i odrzucenie nacjonalizmu zbliżają sytuację tego kraju do Hiszpanii.
– Jeżeli w Niemczech młodzież uczy się hymnu, to chyba tylko na lekcjach poświęconych literaturze romantycznej, i to wtedy, gdy nauczyciel się uprze – mówi doktor Andrzej Kałuża, politolog z Niemiecko-Polskiego Instytutu w Darmstadt.
Przed mundialem trzecią – jedyną dozwoloną – zwrotkę „Pieśni Niemców” drukowały niemieckie tabloidy, by kibice wreszcie porządnie się jej nauczyli. Ochota na śpiewanie niemieckiego hymnu zaniepokoiła niektóre kręgi opiniotwórcze w RFN. Jeden z nauczycielskich związków zawodowych zaapelował o całkowitą zmianę hymnu, a 83-letni krytyk literatury Walter Jens zaproponował, by ułożyć nowe słowa do tradycyjnej melodii.
Drukowanie słów hymnu w gazetach nie jest potrzebne Francuzom. Od ubiegłego roku szkolnego we Francji już sześciolatki uczone są na pamięć słów Marsylianki, która przecież nawołuje, by dzieci Ojczyzny formowały szyki i poiły ziemię krwią. Co ciekawe, obowiązek nauczania sześciolatków symboli i wartości republikańskich wprowadzono nad Sekwaną dopiero w 2002 roku, wcześniej o gilotynach i rzeziach dzieci dowiadywały się nieco później. Zbieżność wprowadzenia tak wczesnej edukacji patriotycznej z zakazem noszenia chust islamskich jest nieprzypadkowa.
Niemcy bez nacjonalizmu, Francuzi z kolonializmem
Przed mundialem w Niemczech drukowano nie tylko ściągi ze słowami hymnu. Bestsellerem ostatnich miesięcy jest książka reportera Matthiasa Matthuska pod tytułem „My, Niemcy. Dlaczego inni mogą nas lubić?”. Najwyraźniej widać, że nowe nadzieje na wyjście z ekonomicznego i społecznego kryzysu, związane z rządami wielkiej koalicji pod wodzą Angeli Merkel, i impreza sportowa o globalnym znaczeniu stają się coraz mocniejszym impulsem do zmiany dotychczasowej tożsamości narodowej Niemców.
– Ale przywiązanie do upowszechnionego w latach 70. „patriotyzmu konstytucyjnego” jest trwałe. W Niemczech opinię publiczną formuje dobrze wykształcona klasa średnia, która świetnie rozumie historię własnego narodu – mówi doktor Kałuża. Niemiecka postać „patriotyzmu konstytucyjnego” oznacza przywiązanie do zasad demokracji, respekt dla prawa, szczególnie dla praw człowieka, również pacyfizm, a nade wszystko kultywowanie przekonania, że odrzucenie nacjonalizmu jest trwałą częścią składową współczesnej niemieckiej tożsamości.
Jak ma się do tego otwarta przed miesiącem w Niemieckim Muzeum Historycznym w Berlinie wystawa „Świadectwa i dokumenty dwóch tysiącleci niemieckiej historii”? To duża wystawa i duże wydarzenie polityczne. Pokazuje bowiem ciągłość niemieckiej historii. I jej normalność. Holocaust z jednej strony nie jest tu jakąś logiczną konsekwencją rzekomego zbrodniczego instynktu Niemców, z drugiej zaś w ujęciu autorów wystawy traci nieco swój bezprecedensowy charakter. Ekspozycja pokazuje Niemcom, że mają tysiące powodów do dumy. A Holocaust był tylko chwilą wielkiego upadku. Angela Merkel nie omieszkała podczas otwarcia wystawy przypomnieć o niemieckiej winie. Jej rodacy tę świadomość w dużym stopniu podzielają, ale pragną też innych przeżyć. Dyrektor muzeum Hans Ottomeyer zapytany, czy wystawa to przejaw odradzania się niemieckiej świadomości narodowej, odrzekł, że owszem, ale taki sam proces zachodzi w całej Europie, po czym podał przykład Muzeum Historii Polski.
To muzeum ma być latarnią nowej polityki historycznej IV RP, powołano je do życia 2 maja podczas uroczystości na Zamku Królewskim. Wśród zaproszonych był właśnie Hans Ottomeyer. Minister kultury i dziedzictwa narodowego Michał Kazimierz Ujazdowski, pomysłodawca muzeum, jest także promotorem programu „Patriotyzm jutra”, już wdrażanego przez podległe mu instytucje.
Choć z zupełnie innych względów, i to, co się dzieje w Niemczech, i to, co się dzieje w Polsce, budzi kontrowersje. W Danii tego zgiełku by nie rozumiano. Muzeum Narodowe w Kopenhadze istnieje po to, by pokazać zwiedzającym, kim są Duńczycy. Jest ono świątynią duńskiej tożsamości. Mieści i historię, i prehistorię. Łupy zdobywane na chwałę duńskiej korony, skarby zwożone przez duńskich podróżników. Łóżka, w których płodzono Duńczyków, i zabawki, za pomocą których dzieci uczyły się, jak być dorosłym Duńczykiem. Tu nie ma zarzutów o podskórny nacjonalizm. Tu narodowy program jest wyłożony kawa na ławę.
Taka otwartość jest czasem lepsza niż ciche manipulacje w obrębie delikatnej materii. Przekonał się o tym prezydent Jacques Chirac, gdy na początku tego roku musiał gasić międzynarodową awanturę spowodowaną jednym zdaniem w ustawie honorującej francuskich weteranów. „Programy szkolne powinny w szczególności uwzględniać pozytywną rolę, jaką odegrała francuska obecność na terytoriach zamorskich, w tym w Afryce Północnej” – dopisali prawicowi deputowani, a kraje postkolonialne, historycy i publicyści oniemieli z niedowierzania, a potem gniewu.
Przypadek francuskiego dopisku pokazuje, jak łatwo przekroczyć granicę między nowym patriotyzmem a starym nawykiem narodowego samouwielbienia.
Marcel Andino Velez Przekrój