Vicky Leung ma 24 lata, ale wysłała już w świat więcej van Goghów, niż sam mistrz namalował. Młoda Chinka w okularach i nylonowej kurtce jest menedżerem jednej z chińskich firm, które zaopatrują hotele i centra handlowe w olejne kopie arcydzieł światowego malarstwa (Europejskie i Amerykańskie Słynne Malarstwo, spółka z o.o.).Można zamówić dowolny obraz w dowolnych rozmiarach. Firma zajmuje piętro biurowca w Shenzhen, 10-milionowym chińskim mieście przy granicy z Hongkongiem. Do obowiązków Vicky, która skończyła studium nauczycielskie, należy nadzorowanie pracy 250 malarzy, 200 ramiarzy i 30 sprzedawców. To jedna z setek firm produkujących kopie obrazów w Chinach. Rzemiosło z wiekową tradycją, staje się przemysłem.
– Mamy jednego klienta w Polsce – chwali się Vicky. Jednak obrazy idą głównie na rynek amerykański. Między 1996 a 2004 rokiem eksport olejnych kopii made in China zwiększył się trzykrotnie.
Najlepiej idą „Słoneczniki”; to hit amerykańskich i europejskich hoteli i hipermarketów. O cenie można podyskutować, ale i tak wiadomo, że będzie bezkonkurencyjna. Który malarz europejski przyjmie zamówienie na 200 kopii obrazu, zrobi je w dwa miesiące i potrafi przeżyć za 10 dol. dziennie? Tanio będzie nadal – chińskie ministerstwo edukacji informuje, że w ubiegłym roku uczelnie chińskie wypuściły 20 tys. artystów.
Niezamożni Amerykanie skanują swoje zdjęcia i wysyłają przez internet do Chin. W Xiamen, stolicy prowincji *****ien, działa firma portretowa. Jeśli klient uzna, że podobieństwo nie zostało uchwycone, może odesłać portret do poprawy. – Dzięki nam już nie tylko koneser, ale i zwykły człowiek może kupić obraz olejny – mówi urzędnik z wydziału sztuki Shenzhen w wywiadzie dla prasy chińskiej.
Na peryferiach Shenzhen mieści się wioska artystyczna Dafen, największe światowe zagłębie kopiowanego malarstwa. Założył ją 15 lat temu pewien malarz biznesmen z Hongkongu. Przyjechał do Shenzhen z dwudziestką innych malarzy. Kalkulacja była prosta – w Shenzhen wszystko jest tańsze, lokale i farby też. Co namalowali sprzedali na pniu w Hongkongu, gdzie ich ceny okazały się bezkonkurencyjne. „New York Times” nazywał Dafen miejscem, gdzie „Vincent van Gogh spotyka się z Henrym Fordem”. Wioska artystyczna to w rzeczywistości wielka fabryka. Po obu stronach szosy rozciągają się ogromne piętrowe budynki, a w nich 700 galerii. Nowoczesne, skomputeryzowane, z fachowym personelem. Studia malarskie mieszczą się w szarych blokach na tyłach kolorowych galerii. W klitkach pracuje tam i mieszka osiem tysięcy artystów i ich pomocników. Ci ostatni nie muszą nawet mieć ukończonych studiów. Domalowują detale, jeden robi same chmury, drugi – kwiaty. – Olejny przemysł malarski to McDonalds sztuki – mówi jeden z twórców malarskiego biznesu. I dodaje: Ford wymyślił taśmę do produkcji samochodów, można to samo zrobić z obrazami, trzeba tylko podzielić pracę malarza na poszczególne czynności i przydzielić je różnym zespołom. Dzienna norma kopisty to dwa do trzech obrazów.
W jednej z galerii spotykam 30-letniego Hung Lina, absolwenta akademii malarstwa. Po jednej stronie ustawił sztalugi z francuską martwą naturą, po drugiej – z własnymi obrazami.
– Kiedy jestem zmęczony, maluję dla odmiany coś własnego, w stylu chińskim – mówi. Jednak ze sprzedaży własnych obrazów nie byłby w stanie wyżyć.
Kopie Hunga są staranne, maluje je, zerkając do albumu o malarstwie europejskim. Do Luwru, gdzie znajdują się oryginały, chiński artysta nie pojedzie, bo go na to nie stać.
Ostatnio w Ameryce podniosły się głosy, że chińskie kopie naruszają prawa autorskie. Chińczycy bronią się, mówiąc, że nie są to kopie fotograficzne i różnią się detalami od oryginału. Jednak pod wpływem tych protestów Wal-Mart, wielka amerykańska sieć hipermarketów, zrezygnowała z chińskich malarzy. Inni nie byli tacy twardzi. Trudno im się dziwić skoro, jak obliczył jeden z importerów, za kopię olejnego obrazu płaci się w Chinach 25 do 30 dol., sprzedaje się ją hurtownikowi za 35-40 dol., a w detalu cena wyniesie w Europie 100 do 125 dol.
Maria Kruczkowska, Shenzhen Gazeta Wyborcza