Julianne Moore gra pogrążoną w depresji kobietę, której 9-letni syn zginął w katastrofie lotniczej. I oto, pewnego dnia, dowiaduje się – tak od męża (Edwards), jak opiekującego się nią psychiatry (Sinise) – że cała jej wielomiesięczna żałoba była całkowicie zbyteczna. Syna nigdy nie miała, a wspomnienia o nim są czczym urojeniem.Moore w to nie wierzy i wciągnąwszy do współpracy sąsiada-alkoholika (West), którego córeczka miała również zginąć w rzeczonej katastrofie, postanawia za wszelką cenę dociec prawdy…
„Matka ma zawsze rację” głosi stare porzekadło. Ponieważ centralny dylemat (albo bohaterka jest niespełna rozumu, albo cały otaczający ją świat zwariował) nie daje się rozwiązać racjonalnie, reżyser przywołuje na pomoc siły pozaziemskie: to one okazują się odpowiedzialne za porwania nieletnich w ramach okrutnego eksperymentu, mającego sprawdzić trwałość rodzicielskich więzi. Przyznam, że czegoś równie idiotycznego dawno nie oglądałem.
Moore najpierw dysponuje niezbitymi dowodami istnienia syna, potem głównie biega po ulicach (w sumie pokonuje dystans, jakiego nie powstydziłby się Forest Gump), na końcu jej szybkobieżność, upór i determinacja zostają wynagrodzone. Zaś „złe” z kosmosu stosuje właściwie jeden chwyt: błyskawicznie wsysa w niebo niewygodnych przeciwników. Szkoda, że nie uczyniło tego zawczasu ze scenarzystą i reżyserem.
Polecam jedynie fanatykom „Z archiwum X”. Kosmiczna bzdura pomieszana z dobrym dreamatem.