Gangsterzy i mafiozi zawsze byli wdziecznym tematem filmowym. Michael Scott Bergman, producent Życia Carlita, podjął się trudnej roli twórcy prequelu oryginalnego obrazu, jednocześnie reżyserując, jak i biorąc odpowiedzialność za scenariusz.Przedstawia pierwsze lata „poważnej” przestępczej działalności Carlita Brigante, który wcześniej zajmował się handlem marihuaną oraz kradzieżą samochodów na mała skalę.Dobrą okazję do porzucenia roli gangsterskiego śmiecia i objęcia stanowiska bossa, stanowi historyczne przymierze trzech gangów- włoskiego, portorykańskiego oraz murzyńskiego, zainicjowane przez Carlita oraz jego dwóch kumpli z paki, Earla i Rocca. W tym miejscu niestety, akcja przeniesiona zostaje kilka miesięcy później, więc tak naprawdę tytuł filmu wprowadza nas w błąd Już po 20 minutach filmu, Brigante jest bogatym gangsta, który z pozycji kieszonkowca wskoczył od razu na stanowisko lokalnego bossa. Od początku ma się wrażenie, że samo wykorzystanie postaci Carlita to czysty chwyt marketingowy, gdyż z wersją De Palmy nie ma praktycznie nic wspólnego. Nie w głowie mi oczywiście porównania duetu Bergman-Hernandez (odtwórca roli Carlita) do pary De Palma-Pacino, którego wynik jest oczywisty, lecz o to, że jakkolwiek nazwalibyśmy głównego bohatera, powiedzmy Karol Brygadier, efekt byłby ten sam- średniej klasy film gangsterski. Wierni fani Życia Carlita, mogliby nawet pokusić się o zarzucenie twórcom profanacji oryginalnego filmu.
W pierwszej scenie witają nas zbliżenia lufy strzelającego pistoletu – oklepana „klisza”, która może negatywnie nastawić do produkcji. Ale, jako że nie ocenia się książki po okładce, a filmu po początkowej minucie, brniemy dalej w gangsterski świat lat sześćdziesiątych. Brniemy, a reżyser rzuca nam pod nogi kolejne kłody – pierwszą z nich jest kompletnie niedopasowana do klimatu muzyka. Zamiast tematów „z tamtych lat” mamy jakąś bezpłciową brzdąkaninę, która pozwala myśleć, iż proces nagrywania ścieżki dźwiękowej opierał się na włączeniu przycisku „record” w studyjnym radiu nastawionym na przypadkową stację. W parze z chaotyczną fotografią składa się to na obraz przywołujący na myśl grupkę nastolatków bawiących się w kino. Operator często nie nadąża za przebiegiem akcji i tak nawet sceny strzelanin nie są w stanie podnieść nam ciśnienia, gdyż kamera wędruje sobie po mało znaczących elementach scenografii zamiast ruszyć w epicentrum wydarzeń. Sytuacji nie ratują również aktorzy: od zupełnie nieprzekonywującego Jay’a Hernandeza w roli Carlita do Seana Combsa, znanego także jako P. Diddy, który psuje swoją kreacją najciekawszą chyba postać w filmie – ekscentrycznego murzyńskiego bossa o ksywce Hollywood Nicky. Lecz tak to jest, gdy posiada się talent aktorski porównywalny do tego, którym obdarzona jest była dziewczyna Combsa, Jennifer Lopez.
Podsumowując Carlito’s Way: Rise to Power jest filmem zmarnowanego potencjału. Ciekawy temat psuje nieciekawa reżyseria i kiepska gra aktorska. Od biedy można pokusić się o obejrzenie prequela Życia Carlita, by zobaczyć, jak wygląda gangsterskie kino A.D 2005. Ale chyba zdecydowanie lepiej zrobić sobie powtórkę z klasyków.
www.gildia.pl