Każdy pewnie słyszał o Vermeerze. A jak nie słyszał, to na pewno widział jego dzieła. Jan Vermeer to malarz. Należałoby dodać – genialny malarz. Żył w XVII wieku w Holandii. Mistrz światła i cienia. I właściwie tyle o nim wiedziałam do niedawna. Więcej dowiedziałam się z „Dziewczyny z perłą”. „Dziewczyna…” to film piękny, nieprzeciętny, w pewien sposób odmienny od wszystkiego, co można teraz zobaczyć na ekranie.Można powiedzieć, że nic się w nim nie dzieje, a jednak dzieje się się bardzo wiele. Ukazuje Vermeera jako pana domu, głowę rodziny. Wydaje się jadnak, że rozhisteryzowana żona, władcza teściowa i nieznośne dzieci to nie życie dla niego. Bo jego prawdziwym życiem jest sztuka, malarstwo. A prawdziwy dom to pracownia. Nikt nie ma tam dostępu, nikt jednak też nie potrafi zrozumieć piękna i odmienności tego świata.
Pewnego dnia pojawia się nowa służąca – Griet. I to ona zdobywa klucz do świata Vermeera. Zachwyca ją mnogość barw na niebie, dostrzega znaczenie światła, intuicyjnie rozumie zasady kompozycji. Griet staje się pomocnikiem, uczniem i przede wszystkim muzą mistrza. Między bohaterami zawiązuje się …. coś. Trudno określić, co to jest. Porozumienie, przyjażń, miłość, napięcie. Mieszanie farb, przkłucie uszu, przygotowanie Griet do pozowania – film obfituje w sceny pełne namiętności, sceny kipiące wręcz zmysłowością. Mimo że między Janem i Griet do niczego nie diochodzi, to jednak pełne namiętności spojrzenia czy delikatne dotknięcia mówią wszystko.
Powtarzam zatem – „Dziewczyna z perłą” to film piękny. A jeśli komuś motyw „romansu bez romansu” wydaje się nudny, to niech obejrzy ten film dla jego zdjęć i muzyki. Idealnie oddają specyficzny klimat siedemnastowiecznej Holandii i owego „czegoś” zaistniałego między bohaterami.
A jeśli i to nie wystarczy, to zachętą może być jeszcze sama postać głównego bohatera, którą kreuje Collin Firth…..