Od wczoraj w kinach słynny brytyjski dokument „Tybet: trylogia buddyjska” – buddyjski odpowiednik nakręconej w klasztorze Kartuzów „Wielkiej ciszy” zaprasza do medytacji.Ten jedyny w swoim rodzaju dokument powstał przed 30 laty, ale dopiero od niedawna jest rozpowszechniany w całości na DVD. U nas był pokazany na tegorocznym festiwalu Ale kino!. Teraz wchodzi do repertuaru kin.
W latach 70. młody Anglik Graham Coleman, jak wielu ludzi Zachodu z bitelsowskiego pokolenia wędrujący przez Indie, znalazł się na pogórzu Himalajów w Dharamsali, gdzie przebywa na wygnaniu Dalajlama. Coleman opowiedział mu, że pragnie zrobić film o buddyzmie tybetańskim. Dalajlama obiecał pomoc. Drugim pośrednikiem okazał się słynny buddyjski mnich działający na Zachodzie, mieszkający wówczas w Londynie Sogjal Rinpocze (jego „Tybetańska księga życia i umierania” ukazała się również po polsku).
Tak powstał film „Tybet: trylogia buddyjska”. Wbrew tytułowi nie jest to opowieść o Tybecie. Zdjęcia kręcono w klasztorach Indii i Nepalu. Film nie jest też reportażem ani wykładem. Działa podobnie jak „Wielka cisza” Philipa Groeninga nakręcona w alpejskim klasztorze Kartuzów – wprawia w stan kontemplacyjny, choć w przeciwieństwie do tamtego filmu pada w nim bardzo wiele słów. Ale właśnie luksusem „Trylogii buddyjskiej” jest to, że po raz pierwszy rozumiemy każde słowo z basowych tybetańskich litanii. Słowa te zdumiewają swoją intelektualną precyzją.
W sposób charakterystyczny dla buddyzmu – gdzie „wiara i umysł są jednym” – spotyka się w tym filmie kontemplacja i intelekt. Coleman operuje długimi ujęciami, naturalnym dźwiękiem – w tle słychać ptaki, psy, wiatr, szum rzeki. Słychać klasztorną ciszę, oddechy i szepty. Jednak autor nie zabawia nas rodzajowością. Pozwala na skupienie. Czasem, jak w sekwencji litanii do bogini Tary, w realistyczny obraz są włączone migawkowe rozbłyski, symboliczne obrazy bóstwa. Niepostrzeżenie dokument staje się podkładem medytacji, wytrąca nas z roli świadka, daje przedsmak uczestnictwa. Dlatego warto obejrzeć go w całości, od początku do końca, poddać mu się, nie wyłączając przy tym intelektu.
Czy jednak można powiedzieć, że jest to film „religijny” według zachodnich kryteriów? Nie, bo buddystów nie zaprząta kwestia istnienia Boga.
W filmie Colemana uczestniczymy w kilku ceremoniach, zaczynając od najbardziej popularnych i otwartych – jak błogosławienie pielgrzymów, nadawanie przez Dalajlamę imion dzieciom czy jego krótka, prosta i dobitna przemowa o zachowaniu tybetańskiej tożsamości wygłoszona w rocznicę chińskiego najazdu. Potem wchodzimy głębiej – poprzez wspaniałe nabożeństwo do bogini Tary, wcielenia buddyjskiego współczucia, nazywanej „matką wszystkich buddów”. Jej złota twarz przypomina wąskooką gotycką Madonnę z ołtarza Stwosza, choć ta ma oczy także na dłoniach i stopach, aby lepiej widzieć ludzkie cierpienie.
Jesteśmy świadkami tworzenia mandali i tzw. Pięknego Ornamentu, będącego modelem kosmosu. Słuchamy wygłaszanego przez lamę „wykładu o nietrwałości”. Wreszcie, po tych przygotowaniach jesteśmy gotowi do uczestniczenia w rytuale śmierci. Obraz płonącego na stosie ciała przyjmuje się ze spokojem, bez szoku. Mnisi przemawiają do zmarłego, który według nauki tybetańskiej wchodzi w stan bardo, gdzie doświadcza czystej rzeczywistości, rozpoznaje swoją naturę Buddy – „umierając, doświadczysz tylko własnych myśli”. Sens tej nauki dotyczy nie tylko śmierci, ale każdego momentu życia – bo według buddystów w każdej chwili umysł może oglądać siebie.
„Nie bój się! Słuchaj! Rozpoznaj!” – takie wezwania przewijają się przez wszystkie modlitwy, medytacje, wykłady. Choć znajdujemy się w świątyni, w otoczeniu malowanych bóstw, pojmujemy, że modlitwy i litanie odnoszą się do naszego umysłu, są doskonaleniem mądrości. Dzwonki, trąby, kotły, w które uderzają miarowo mnisi, pełgające światełka lampek – to formy piękne, ale na swój sposób obojętne, nietrwałe jak mandala, którą się niszczy po wykonaniu. Zaczynamy rozumieć, że te formy odpowiadają czemuś, co jest w nas. W buddyjskim klasztorze nie czuje się kościelnej, królewskiej, dworskiej celebry. Składanie ofiar, modlitwy – jak wykłada mnich – to pobudzanie wartości, które tkwią w świadomości najgłębszej, czystej, tej, która jest w każdym człowieku, choć do niego nie należy. Umysł trwa również po śmierci „jego ciągłość nie kończy się nigdy”.
W pouczającym zbiorze rozmów z Dalajlamą, którą wydał przed kilkunastu laty Jean-Claude Carriere, francuski scenarzysta filmów Bunuela, Formana, Wajdy, mówi się wprost, że w buddyzmie miejsce bóstw zajmuje umysł. „Uwolniony od wszelkiego zbędnego bagażu umysł widzi całą prawdę świata i naszego postrzegania świata. Bóstwa, do których można zanosić modły, utraciły odrębne znaczenie; są jedynie wyrazem prawdziwej natury, tego, co jest. Można zatem je uznać za przedłużenie naszego myślenia. Niczego nie trzeba szukać poza tym światem. Wszystko dostępne jest tutaj”.
Źródło: Gazeta Wyborcza, Tadeusz Sobolewski