„Starsky & Hutch” A.D. 2004

Ponieważ nie widziałem ani jednego odcinka popularnego 30 lat temu w Stanach serialu telewizyjnego „Starsky i Hutch”, trudno mi osądzić, na ile jego parodia (?) jest trafna i celna. Mogę natomiast powiedzieć, że jako film traktowany samoistnie (tzn. niewymagający znajomości oryginału) „Starsky & Hutch” A.D. 2004 nie sprawdza się zupełnie.Ta komedia sensacyjna o dwóch niedobranych gliniarzach nie jest ani emocjonująca, ani przyjemnie nostalgiczna (akcja dzieje się w starannie zrekonstruowanych latach 70.), ani – co najważniejsze – zabawna. Że nie tak żenująca jak „Aniołki Charliego”, inny przebój telewizyjny przeniesiony na duży ekran – marna to pociecha.

Starsky (Stiller) jest gliniarzem z zasadami, tak sztywniackim i służbistym, że mógłby poprosić kolegę z posterunku o pozwolenie na broń – i bardzo przy tym ambitnym, dręczonym kompleksem matki, słynnej, kalifornijskiej policjantki. Hutch (Wilson) stanowi jego jaskrawe przeciwieństwo – to nonszalancki i rozkosznie skorumpowany luzak, koszmarny sen agenta z wydziału wewnętrznego. Gdy obaj zostają, z woli zwierzchnika (Williamson), partnerami, nie są bynajmniej uszczęśliwieni. Radzi-nieradzi muszą jednak ze sobą współpracować. I już pierwsza, pozornie banalna i rutynowa sprawa, jaką się wspólnie zajmują (korzystając z nieocenionej pomocy „króla dzielnicy”, zarazem policyjnego informatora – znany raper Snoop Dogg), naprowadza ich na trop grubej, narkotykowo-przemytniczej afery. Oto szanowany kalifornijski biznesmen (Vaughn) okazuje się hurtowym dilerem szczególnego rodzaju kokainy, bezsmakowej i bezwonnej, niewyczuwalnej dla strzegących przed kontrabandą psów.

Szczegóły tej pseudosensacyjnej intrygi można sobie darować, gdyż stanowi ona wyłącznie pretekst dla skonfrontowania diametralnie różnych metod pracy naszych bohaterów. Nie jest to konfrontacja, niestety, szczególnie błyskorodna – humor filmu jest wymęczony, flakowaty i płaski jak plaże Kalifornii. Tyle zresztą powstało już w ciągu ostatnich 20 lat filmów o podobnej tematyce (zarówno operujących schematem „dwóch niedopasowanych gliniarzy”, jak i schemat ów przedrzeźniających), że trudno tu o jakieś świeże komediowe efekty. W „Starskym…” chodziło wprawdzie o coś więcej (obśmianie kiczowatego stylu lat 70.), ale ile można się śmiać z ondulowanych fryzur, niegustownych ubrań, szpanerskich samochodów i tandetnej disco-music? Małpowaty Stiller i wymuskany Wilson stanowią zgrany i doszlifowany pięcioma bodaj wspólnymi występami (patrz: „Zoolander”) duet komediowy, obaj bez przerwy się tu maskują i przebierają (okazja do parady najbrzydszych strojów dekady), ale scenariusz czyni ich wysiłki najzupełniej daremnymi: jedyną rzeczywiście zabawną sceną jest omyłkowe zastrzelenie kucyka przeznaczonego na prezent dla córki głównego schwarzcharaktera. W sumie McFilm w stylu retro – niby lekkostrawny, a nie do przełknięcia.