Sin City

Krwawa jatka na wesoło – potężnie przerysowana, starannie wystylizowana i bardzo podejrzana moralnie. Film Roberto Rodrigueza, (Desperado, Od zmierzchu do świtu), nakręcony z bratnią pomocą Quentina Tarantino serwuje komiksową przemoc odartą z jakiejkolwiek prawdziwości.reż. Roberto Rodriguez
wyk. Bruce Willis, Mickey Rourke, Benicio Del Toro, Clive Owen, Elijah Wood, Jessica Alba, Rosario Dawson
prod. USA 2005
Premiera: 10 czerwca 2005

Sin City jest adaptacją kultowego komiksu. Odwołuje się też do estetyki kryminałów àa Raymond Chandler i Dashiell Hammett, z całym dobrodziejstwem gatunkowego inwentarza: plugastwem, perwersją i mrokiem, wisielczym humorem i czyszczeniem miejskich brudów.

Podobnie jak w starych kryminałach, akcji towarzyszy niemilknący narrator. Monologi w pierwszej osobie pełne są kwiecistych porównań w stylu Philipa Marlowe’a, takich jak: „nadawałem się do tego tak, jak paralityk nadaje się do przeprowadzenia zabiegu trepanacji czaszki za pomocą szpadla”, albo „kiedy z tobą skończę, piekło wyda ci się rajem”.

Owymi tekstami sypią kolesie tak twardzi, jak polityka prezydenta Putina. Tak cool, że pingwin to przy nich salamandra. Kolesie, dla których zbieranie ciosów na szczękę jest czynnością równie naturalną jak oddychanie. Bohaterowie cyniczni, ale kierujący się swoistym kodeksem moralnym. Tak na marginesie, to ich „pozytywność” sprowadza się często do tego, że widownia życzy okrutnej śmierci raczej ich przeciwnikom. Ave.

Jak na kryminał czarny przystało, są i kobiety wszeteczne. W duchu czasów, ich bezbronność i kruchość zredukowana jest do minimum. Panny z Miasta Grzechu są na tyle równouprawnione, iż same zabijają szybko, wydajnie i wdzięcznie. Wciąż jednak potrzebują pomocnej męskiej dłoni, najlepiej dzierżącej gnata, topór lub przynajmniej tasak. I tak, jak twardziele buchają ikrą, postacie dam odznaczają się maksymalnie przerysowaną kobiecością.

Oglądając Sin City nie mogłem odpędzić natrętnego odczucia, że ktoś bezczelnie robi mnie w konia. Teoretycznie zabawa była przednia. Bohaterowie wyraziści, akcja wartka, pomysły świeżutkie. Co rusz trafiał się aktor znany i lubiany, albo ładna pani, trup padał pokotem, chwytliwy greps nie nadążał za grepsem. Nie zabrakło odwołań do śp. Elvisa Presleya, tudzież filmowych cytatów, np. z Przynieście mi głowę Alfreda Garcii Sama Peckinpaha. Co jakiś czas ujęcie zastygało w komiksowej ramce, a twardziel tulił blondynę na wietrze. Lufa dymiła, papieros się żarzył, świeży kikut ociekał, albo nie ociekał. Piknie, jeno troszeczkę paskudnie.

Wreszcie pojąłem, że Sin City nie jest błyskotliwą adaptacją komiksu, ono j e s t komiksem. Filmowa krew często leje się tam na biało. Geniusz, albo diabelski trick Rodrigueza polegał na tym, że osiągnął absolutną nierealność przemocy, oswoił okrucieństwo i zamienił demona w domowego pieska. Owszem, zdarzało się to w komediach i w tarantinowskich baletach, ale nigdy przemoc nie była aż tak… miła. Zupełnie, jak na średniowiecznych pokazach egzekucji i tortur, gdy tłuszcza przepychała się, by dojrzeć usunięcie kolejnej kończyny, wyrwanie języka czy wypalenie oka.

Podobno w tamtych ciemnych czasach matki podnosiły na rękach dzieci, żeby te mogły lepiej widzieć kaźń. W Sin City mamy sposobność podziwiać, dajmy na to, jak głodny brytan wyżera wnętrzności obywatela, któremu przedtem urżnięto ręce i nogi. Bo zasłużył. I nawet się nie chce człowiekowi mrugnąć. A jeżeli czuje wstręt, to tylko z tego powodu, że wstrętu nie czuje.

W tym filmie wartością jest akcja, walory estetyczne i spektakularna obsada. Jeśli idzie o wykorzystanie estetyki komiksu w kinie, jest to z pewnością krok milowy. Pytanie, w jakim kierunku.

Wojciech Zembaty/o2.pl