Gdyby aktorzy grali w najnowszym filmie Roberta Altmana tak dobrze, jak tańczą, posypałyby się Oscary. W „The Company” jest wyjątkowa scenka – aż szkoda, że nie ma takich więcej – w której Altman przegląda się jak w lustrze. Oto po udanym występie tanecznym przychodzą za kulisy do Ry (Neve Campbell) z kwiatami i gratulacjami jej rodzice.Cała czwórka, czyli matka z ojczymem i ojciec z macochą. Nikt inny nie umiałby tak obrazowo i na skróty w jednej chwili przybliżyć widzowi życiowego backgroundu głównej bohaterki. Nikt inny tak zręcznie nie podniósłby do kwadratu rodzicielskiej pary, zmieniając ją prawie w komitet rodzicielski. To potrafi tylko reżyser, u którego ilość wciąż – wbrew historii i polityce – przechodzi w jakość.
Nie od dziś wiadomo, że Robert Altman jest mistrzem fabularnego splotu. Mało kto potrafi tkać tyle samodzielnych wątków naraz. W „Gosford Park” poznawaliśmy historie bez mała tuzina postaci zamieszanych w mord dokonany w angielskiej posiadłości na początku ubiegłego wieku. W „Pre?t-a`-Porter”, demistyfikującym kulisy świata wielkiej mody, bohaterów, jak ktoś dokładnie wyliczył, jest 31 (w tym postać grana przez Katarzynę Figurę).
Wydawać by się mogło, że opowieść o dużym zespole baletowym pozwoli staremu mistrzowi pobić życiowy rekord w zakresie filmowej polifonii. Ale tak się, niestety, nie stało. Fabuła „The Company” (w kinach od 3 września) jest wątła jak przeguby anorektycznej tancerki i jednośladowa.
Lech Kurpiewski Newsweek