”POjutrze” reż. Roland Emmerich

Roland Emmerich długo, bo aż 8 lat (po pamiętnym „Dniu Niepodległości”), kazał widzom czekać na swój kolejny film katastroficzny. Tym razem podjął się obróbki tematu fatalnych skutków nadmiernej eksploatacji zasobów ziemskich. W tym filmie nie ma już pojedynczego tornada, powodzi, wybuchu wulkanu, czy innej klęski żywiołowej dotykającej jakieś miasto, bądź pewien większy obszar.Jest tu przedstawione ogólnoświatowe ochłodzenie klimatu prowadzące do drugiej epoki lodowcowej. Z licznymi tornadami, powodziami i gradem wielkości grejpfrutów włącznie… Film Emmericha jest przedstawiany na dwóch płaszczyznach. Widzimy telewizyjne relacje, raporty, wreszcie same zniszczenia, powodzie i tornada, ale także mamy przedstawiony los jednoski na tle tych wydarzeń. Jack Hall (Dennis Quaid) to bardzo dobry i uznawany klimatolog. Jednak jego spekulacje dotyczące globalnych anomalii pogodowych zostają wyśmane i w efekcie mało kto przejmuje się jego prognozami. Sam Hall nie sądził, że dożyje dnia, w którym jego przeczucia się urzeczywistnią… Jednak, gdy zaczyna się najgorsze, Jack nie może praktycznie nic zrobić, a na domiar złego jego syn Sam (Jake Gyllenhaal) jest z grupką ocalałych uwięziony w zalanym potężnym tsunami Nowym Jorku… Jack wie, że ludzkość z pogodą nie wygra i północnej półkuli nie da się już w żaden sposób uratować. Wie, że ludzie przegrają tą walkę. Jednak postanawia ratować jednostkę, wyrusza z ekipą ratunkową do Nowego Jorku na pomoc synowi.

„Pojutrze” od strony wizualnej prezentuje się znakomicie. Nigdy, powtarzam: NIGDY, nie widziałem tak spektakularnego filmu. Sama wejściówka… przepiękny zachód słońca nad lodową pustynią. Film wciąga już po pierwszych sekundach.
Zalanie Nowego Jorku z perspektywy loku ptaka. Na pierwszy ogień poszła symbolicznie Statua Wolności (która wytrzymała uderzenie fali). Później woda pojawiła się w mieście… Potężne fale mknęły ulicami miasta. Bardzo dobrze widać, jak samochody najpierw zostają odtrącone od fali, a zaraz po tym pochłonięte przez żywioł.
Tornada w Los Angeles. Po słynnym napisie Hollywood pozostaje jedynie wspomnienie. Latają samochody i kawałki budynków. Telewizji relacja z helikoptera krążącego nad miastem. W tle widać jak dwa tornada łączą się w jedno, jeszcze potężniejsze.
To są jedynie przykłady katastrof zaserwowanych widzom przez reżysera. Pozostało wiele, równie zapierających dech scen (jak ta z helikopterami wojskowymi, wielkimi kulami gradu, czy wilkami na statku). Jednak najlepsza wizualnie jest końcowa scena w Nowym Jorku. Film ciągle zaskakuje, ale końcówka jest wręcz powalająca.

„Pojutrze” jest jednak filmem katastroficznym z wszystkimi jego zaletami i wadami. Widać, że spece od efektów specjalnych włożyli w film więcej pracy niż scenarzyści (Emmerich, Nachmanoff). Historia miłości Sama jest banalna, historia ratowania syna jest banalna i historia chorego dziecka, wraz z jego wspaniałoduszną lekarką (zresztą żoną Jacka Halla zarazem) także jest banalna. No, historia Stanów Zjednoczonych i ostatecznej roli krajów trzeciego świata nie jest banalna… oraz słowa wypowiedziane pod koniec przez nowego prezydenta nie są banalne. Ogólnie fabuła filmu dzieli się na sceny z dobrym patosem (zagadnienia gospodarcze, polityczne) i słabym patosem (blada miłość, jaskrawe poświęcenie).

Gra aktorska. Błyszczą dwie gwiazdy. Pierwsza to Ian Holm, który w filmie moim zdaniem ma za słabo rozbudowaną rolę (jak na taki aktorski potencjał)… Z kolei Dennis Quaid gości na ekranie prawie cały czas. Miał zagrać postać rozdartą wewnętrznie, chcącą ratować świat, lecz zdającą sobie sprawę z bezradności w tak niesamowitej sytuacji… Moim zdaniem aktor wywiązał się ze swojego zadania doskonale. Gorzej prezentują się aktorzy młodszego pokolenia (na czele z Jake’em Gyllenhaal’em). Ich bohaterowie są istotni w fabule filmu, lecz przedstawione w mało wiarygodny sposób. Gra wydaje się drętwa i trochę „na siłę”.

Podsumowując, „Pojutrze” to wielki powrót do kina katastroficznego. Film ma błędy, jednak liczba zalet znacznie je przewyższa. Dzieło wbija w fotel efektami, lecz także daje do myślenia (sam fakt, że NASA zabroniło swoim fachowcom komentować ten film, dodaje trochę pikanterii do przedstawionej historii).Emmerich odstawił kawał dobrej roboty. Dziękuję, Roland.