Melancholia. Będzie bolało?

Piszę, bo nie lubię zbyt długo myśleć. Nie przelewam, nie wklepuję, ale heraklejsko wypycham, żeby móc już tylko przedrzeć się do następnej historii. Sam proces pisania to dla mnie cierpienie. Sens daje głównie w trakcie – celem jest epilog i rzucenie wszystkiego w diabły. Później pełen obaw zaczynam myśleć. Boję się że już niczego więcej nie napiszę, ergo muszę zacząć pisać od nowa. A pisać nie przestanę, bo faktyczne życie obok pióra jest o wiele trudniejsze. Podobnym stygmatem, tyle że w kwestii tworzenia kina, wydaje się być naznaczony Lars von Trier.„Melancholia” to już 16. pełnometrażowy film duńskiego reżysera i, jeśli powyższa teoria okażę się słuszna, zapewne nie ostatni. Mniej szczęścia niż jego kariera mają niestety goście pewnego ślubu będącego celem ataku terrorystycznego ze strony wszechświata. Chochołem na tym weselu jest bowiem błękitna planetoida tytułowa, która niczym pocisk dziejów sunie w kierunku Ziemi i z każdą sekundą zbliża ją do nieuchronnej zagłady. Zorbowa piękna katastrofa; vontrierowski koniec świata pod batutą Ryszarda Wagnera są jednak tylko meniskiem wypukłym tej historii. Na dnie pływa właściwa „melancholia”, namacalna i dotkliwa o wiele bardziej, mimo że dotknąć jej nie można. Wszak dla każdego z nas częściej lub rzadziej staje się lejtmotywem dnia codziennego. Wydrapując swoją genealogię w umysłach bohaterów, rzeźbi w nich krater większy niż po jakimś tam kawałku skały. W tej historii największymi jej ofiarami są romantyczna panna młoda (Kirsten Dunst – nagroda w Cannes), która panną młodą wcale zostać nie chce i jej starsza siostra, rozważna Claire (Charlotte Gainsbourg, córka Serge’a).

Bajdurzenie, pretensjonalna chucpa, dekalog wypisany na tacy w McDonald’s? A może arcydzieło z akcentem na „arcy”? Otyły amator kuchni fast-food podczas składania zamówienia powiedziałby – „wszystkiego po trochu”. Fabularny fundament pachnie przecież dziecinadą wyssaną wprost ze smoczka i Tarkowskiego. Podobny zamysł widziałem dawno temu w „Rozmowach w toku”, w których nastolatek, utrzymujący perspektywę własnego samobójstwa w permanentnym status quo, przedstawiał widzom kawałek szmatki przypięty do pasa nazwany dla odmiany „obłudą”. Podziwiamy być może oryginalny, ale tylko rysunek na lodówce – to mama, to tata, a ta kula nad nimi to „melancholia”.

Pół biedy, gdy nadawcą jest grafoman, półtorej – kiedy odbiorca jest idiotą. Wtedy mamy do czynienia nie z jedną, a wieloma apokalipsami. Na szczęście Von Trier ukrócony obciętym penisem z „Antychrysta”, w najnowszym filmie posiadł odpowiednie przybory w koalicji ze zbawienną ironią. Kontur opowieści jest wyraźny, a oniryczne trelemorele udaje się ostatecznie zamazać buntem przeciwko dyskusyjnej formie. Depresyjny reżyser z fantazją bezrękiego woźnicy karmi nas audiowizualnym opium i obsypuje bynajmniej nie ryżem, ale pyłem magicznym. Odurzeni podążamy za Justine, wolno sunąc przez cichy strumyczek. Z ciekawością, a może obscenicznym pożądaniem oczekujemy końca świata. Jaki on będzie, co może przypominać? Postscriptum Wielkiej Improwizacji, czy kropeczkę nad wielkim nic? Będzie bolało?

To wszystko nieważne. Życie, zupełnie zresztą jak pisanie, sens daje głównie w trakcie. Później jest tylko epilog i rzucenie wszystkiego w diabły. Szczęśliwie, póki co, „Melancholia” od piątku w Kinie Moskwa.

Grzegorz Rolecki