Ten polsko-luksemburski film na pewno niejednym widzem wstrząśnie. Niektórym uświadomi, że mówienie o kinie narodowym w świecie filmowych koprodukcji nie ma już sensu. Dlaczego więc „Masz na imię Justine” budzi we mnie tyle zastrzeżeń?Franco De Pena nakręcił film o młodej i naiwnej Marioli (Cieślak) z małego miasteczka, która nabiera się na urok dawnego kolegi ze szkoły (Maćkowiak), wyjeżdża z nim za granicę i zostaje sprzedana właścicielowi niemieckiego burdelu. Tylko tyle można powiedzieć o całej historii, a nie jest dobrze, jeśli idea filmu zamyka się w jednym zdaniu. Losy więzionych, maltretowanych i zmuszanych do sprzedawania ciała kobiet rzeczywiście wyglądają zwykle podobnie, ale kino nie jest reportażem i nie powinno być wypadkową statystyk.
Jeśli próbuje, efekty są przewidywalne. „Masz na imię Justine” przypomina fabularyzowaną rekonstrukcję kolejnych etapów handlu kobietami. Następujące po sobie sceny to ilustracje z góry ustalonych problemów-tematów: bieda i nachalna alegoria handlu żywym towarem (scena w rzeźni), dziewczyna zafascynowana chłopakiem (spontaniczne bieganie po parku), bezradność w chwili transakcji (wyrzucenie z torebki paszportu), przemoc i gwałt, emocjonalny szantaż (zdjęcia babci) itd. Tak prowadzona opowieść nie wychodzi, niestety, poza płytką dosłowność. Nie pozwala zobaczyć niczego więcej poza kolejnymi losami sprzedanej dziewczyny, nie próbuje wejść głębiej w żadną relację i w psychikę bohaterki, a postaci (zwłaszcza mężczyzn) zmienia w puste marionetki.
I to właśnie – a nie wtórność wobec Moodyssona („Lilya 4-ever”) i niektóre wpadki (bohaterka ścina sobie włosy kawałkiem szkła, ale fryzurę ma tak gustowną, jakby pracował nad nią stylista) – razi mnie najbardziej. Zwłaszcza że widać w filmie i realizacyjną sprawność młodego reżysera, i talent Anny Cieślak (tytułowa bohaterka), która próbuje dać życie swojej papierowej postaci, ale częściej staje się ofiarą kiepskiego scenariusza.
Paradoksalnie „Masz na imię Justine” to zwiastun normalności. Mam nadzieję, że Opus Film Piotra Dzięcioła (współproducent filmu znany choćby z produkcji „Ediego” czy pokazywanego w tym roku w Cannes „Z odzysku” Fabickiego) wciąż angażować się będzie w ryzykowne projekty. I wierzę, że Franco De Pena, Wenezuelczyk i absolwent łódzkiej „filmówki”, który trzy lata temu nakręcił francusko-niemiecko-wnezuelski obraz „Amor en conreto”, udowodni kolejnym filmem, że jest nie tylko opowiadaczem historii, ale ma też sporo do powiedzenia jako reżyser-artysta.
Polska-Luksemburg 2005. Reż. Franco De Pena. Aktorzy: Anna Cieślak, Rafał Maćkowiak, Arno Frisch, Mathieu Carriere, Dominique Pinon