Listy do M(ałpki-kręcikorbki)

Po "Wyjeździe integracyjnym", międzyplanetarnym strzale w mordę, po którym w stanie katatonii zaczepiałem klientów galerii pytając o dwóch takich, co ukradli mi dwie dychy, "Listy do M." oślepiają blaskiem szczerozłotej myśli. Bożonarodzeniowa katarynka goi rany i balsamuje serduszko maścią z jemioły. Ale święta, na złość reklamodawcom, kiedyś się skończą. Nie dajmy się zatem zwariować obsługującej katarynkę małpce-kręcikorbce.Na film szedłem pełen obaw. Ze strzelbą i syropem przeciwkaszlowym. Syrop uznano prowiantem niewyprodukowanym na terenie sieci kin, więc musiałem zostawić go w skrytce. Strzelba nie wzbudziła podejrzeń, ale i tak nie użyłem jej na ekranie głównym. Było nieźle.

Najpierw matematyka, na przekór krismasianej frywolności. Oczy statystycznego reżysera polskiej komromedyjki zwykle zezują na zachód, a dwie lewe ręce zapełniają się robotą – lewa dzierży bohaterów pierwszych dziesięciu stron magazynu ze śliską okładką, a szorstka druga lewa odbiera czek na zera grubsze niż oprawki zerówek jej właściciela. Dwie trzecie wymienionych części ciała funkcjonuje bliźniaczo u słowackiego filmowca Mitji Okorna, autora "Listów". Otóż Mitja, jako nowo narodzony statystyczny reżyser polskiej komedii:

1) patronuje zakochanemu w sobie oddziałowi gwiazd (ojcowie-założyciele, Flip i Flap polskiego kom-romu, tj. Adamczyk z Karolakiem, potem Stuhr, Gąsiorowska-Żurawska, Dygant, Małaszyński, Wagner i Malajkat),

2) kroi cebulę na pyszną sałatkę, łypiąc we łzach na wzorce zachodnie (muzą do pozowania jest w tym wypadku "To właśnie miłość" Richarda Curtisa, świąteczny hit większy niż "Dziady cz. III"),

3) osiąga dane niestatystyczne – wychodzi z tego prawą ręką!

"Listy do M." do pewnego czasu mają tempo, dramaturgię, rozkosznie nieudolny product placement i uśmiech zamiast rechotu (choćby w groteskowej scenie samobójstwa). Są pompowane jak zapodziany balonik unoszący się pod sufitem sali kinowej podczas mojego seansu. Niewypełniony pustym helem, ale ciepłym oddechem łasucha z wonią cynamonu. Aktorzy, dostając pod choinkę nieobraźliwy scenariusz, mogli zagrać bezboleśnie, z polotem i bez problemu zmieścić się do komina. Najmocniej kibicowałem ("a żeby się tak zeszli") Stuhrowi i Gąsiorowskiej. Być może dlatego że, nie podlizując się widzowi szarżą, chyba najlepiej zrozumieli w czym i po co biorą udział – w produkcie z kokardką. Świąteczny czas świątecznym czasem, ale skutecznie przypomina o tym miejsce wydarzeń – spora część scen rozgrywa się w galerii handlowej. A zauroczenie blednie, kiedy do związku wkracza ekonomia.

Okorn wyznał w wywiadzie, że jego ambicją jest, aby "Listy" były emitowane na święta co roku, obok "Kevina samego w domu". I to widać. Film nie może się skończyć, jakby reżyser sprytnie przewidział, że wigilijny barszczyk widzów przed telewizorem potrwa dłużej. Niepotrzebnie daje im czas na odnalezienie ostatniego pierożka. Wszyscy od dawna wiedzą, gdzie pływa. Wcześniej staje się ofiarą własnych inspiracji, sięgając po sprawdzone równania – samotny ojciec i uroczy synek znajdujący mu dziewczynę, albo samotni rodzice i urocza dziewczynka zdmuchująca kurz z ich życia. Czy jedynym argumentem przy układaniu schematów powinno być to, że są niezawodne? Żal też kolejnej zmarnowanej szansy na uwodzącą rolę dziecięcą. Córka Szczepana to wciąż origami z popołudniowego programu interwencyjnego, a syn Mikołaja – mały drwal z dębowym jęzorem.

Tak czy siak  "Listy do M." (z sympatii wolę nie rozszyfrowywać prawdziwego inicjału) to najlepszy polski kom-rom od lat. Wyprzedza biegnące w workach konkurencyjne "Polish lody", "Niekłamania, kochania" i "Tylko mnie kochania" z gracją antylopy. Szkoda tylko, że tego samego wieczoru na nie mniej ciekawej  "Niebezpiecznej metodzie" Cronenberga zasiadło 4, a nie 40 i 4 osoby. Ale cóż poradzić? Chyba nawet Freud nie rozszyfrowałby współczesnej romantyczności. Słuchaj dzieweczko! Ona nie słucha…

Grzegorz Rolecki