Lęk wysokości

„Dziecko jest ojcem człowieka dorosłego” – mawiał Freud i podśpiewywali za nim Beach Boysi. Ten dorosły człowiek prędzej czy później, niczym kat i ofiara na niemym sądzie przedostatecznym, musiał będzie skonfrontować się z wyrzutami sumienia względem własnych rodziców. Że mnie nie było i ciasto się zmarnowało. Że nie uśmiechnąłem się w porę i już nie uśmiechnę. Że zapomniałem zadzwonić, komórka się rozładowała. Ot, nieunikniony kicz codzienności.W nagrodzonym w Gdyni pełnometrażowym debiucie Bartka Konopki ta formułka się odwraca. Psychicznie chory ojciec-łajdak (Krzysztof Stroiński) staje się dzieckiem, a jego syn Tomek (Marcin Dorociński) przejmuję rolę ojca, będąc zmuszonym wrócić do posiniaczonych policzków dzieciństwa. Jest bowiem pierwszą osobą, która może zaopiekować się Wojciechem i zarazem ostatnią, która ma na to jakąkolwiek ochotę. Mając przed sobą wziętą karierę w telewizji, początkowo obawia się poświęcić czas antenowy człowiekowi-zagadce. Oczy Wojciecha wciąż przecież zadają cholernie trudne pytania, a usta nie są już w stanie udzielić żadnej sensownej odpowiedzi.

Najboleśniejszy w „Lęku wysokości” jest jednak moment, kiedy okazuje się, że ojcu pomóc zwyczajnie nie można. Nie da się, ale można z nim pogadać – trochę z nim, trochę z samym sobą, poznać jego i wgryźć tak naprawdę we własny skrzywiony kręgosłup. Skąd jestem? Dlaczego jestem takim synem? Dlaczego on był takim sukinsynem? I mimo że odpowiedzi mniej więcej od połowy kisnąć zaczynają w nadwadze pretensji, to warto ich posłuchać choćby dla wspaniałej gry Stroińskiego i sprawnej roboty Konopki, który film zadedykował właśnie swojemu ojcu. Trochę tak, jak i my cicho dziękujemy naszym Dedalom za naukę latania, jednocześnie żarliwie obwiniając ich o własny lęk wysokości.

Grzegorz Rolecki