No i mamy Polskę demokratyczną i wolnorynkową, mamy vany, smokingi i napoje energetyzujące. Nic, tylko oddawać się konsumpcji, póki trwa ta dobra passa, bo los bywa zmienny, a widmo peerelu wciąż majaczy za plecami.O prawdziwym spełnieniu można mówić, kiedy temu pościgowi za szczęściem wyrażonym w wielocyfrowych kwotach towarzyszy jeszcze poczucie właściwie wypełnianej misji, które przynosi bohaterowi satysfakcję większą niż seks.
Oto jak najprościej można opisać filozofię życiową Lucjana Bohme, głównego bohatera najnowszego filmu Feliksa Falka. Lucek to przedstawiciel młodego pokolenia Polaków, które odniosło sukces właśnie dzięki ciężkiej pracy. Jest komornikiem, najlepszym – jak o sobie mówi – w rodzinnym Wałbrzychu. Ma świetną pozycję w pracy, dobre samopoczucie i podziw praktykanta, którego wozi ze sobą na egzekucje dóbr. Znajduje w nich odrobinę sadystycznej przyjemności, ale zawsze jest opanowany, profesjonalny i pewien moralnej słuszności, bo przecież stoi na straży prawa.
Dla osób, których majątek zajmuje, jest ludzką gnidą, złem wcielonym, pozbawionym jakichkolwiek uczuć narzędziem wrogiego systemu, który w bezwzględny sposób niszczy im życie. Ale też Lucek rzeczywiście zmierza do celu po trupach – w kancelarii, w której pracuje, wiesza się jedna z jego ofiar. Nieświadomie dokonuje także egzekucji na rodzinie swojej wielkiej miłości z czasów licealnych. Wtedy wreszcie dostrzega konflikt między prawem a sumieniem, czemu towarzyszy poczucie wstydu i zażenowania. Tymczasem nad jego głową zbiera się na kolejną burzę – błyskawiczna kariera młodego komornika zaczyna budzić zawiść w środowisku prawniczym, którego przedstawiciele mają go za parweniusza ( Bohme pochodzi z biednej robotniczej rodziny) i postanawiają podłożyć mu przysłowiową świnię.
I tu zaczyna się problem z filmem Falka. Ekspiacja Lucka wypada bowiem jakoś mało wiarygodnie. Nie wiadomo, czy gdy odstawia na miejsce zarekwirowaną figurkę Matki Boskiej i prosi ją o przebaczenie, to mówi serio, czy drwi. Trudno również dać wiarę, nawet pamiętając o parabolicznym charakterze filmu, ile razy w ciągu następnej doby dosięga skruszonego urzędnika państwowego boży bicz. Scena, gdy zrzucony ze schodów przez kapelmistrza zakładowej orkiestry dętej, której wcześniej chciał zabrać instrumenty, ma przejść kilka metrów do samochodu i pada ofiarą brutalnych złodziei aut, doprawdy pasowałaby do Mechanicznej pomarańczy. Tyle że akcja tamtej książki i filmu umiejscowiona była gdzieś poza czasem, a Komornik udaje realizm.
Mimo wszystko pierwszy od dziewięciu lat obraz celebrowanego polskiego reżysera zasługuje na uwagę. Porównania z jego pamiętnym Wodzirejem są oczywiste już choćby ze względu na podobieństwo głównych bohaterów obu filmów, którzy noszą zresztą to samo imię. Jednak w tzw. kinie moralnego niepokoju więcej było emocjonalnego autentyzmu, prawdy o człowieku gubiącym i znajdującym na nowo sens własnej egzystencji.
W Komorniku jest tylko jedna scena, która niesie ze sobą podobny ładunek: ta z ceremonii pogrzebowej, w której Lucek demaskuje hipokryzję żałobników. Plus dla Falka, że scena ta, będąc zwieńczeniem przypowiastki o nawróconym łajdaku, daje nadzieję na lepsze czasy i ludzi dobrej woli ale też na to, że może jeszcze nie wszystko w polskim kinie umarło.
Dorota Smela /www.o2.pl/