Kino w odwrocie

Nasze kino nie zmienia się – polskie premiery filmowe ostatnich miesięcy udowadniają, że reżyserów i scenarzystów przestają interesować problemy przeciętnego Kowalskiego.O wiele bardziej zajmują ich gangsterzy ze złotymi bransoletami i dwudziestokilkuletni yuppies rozbijający się po dziurawych drogach potężnymi kabrioletami.

Przed 1989 rokiem zrobić własny film nie było łatwo. Pomijając kwestie finansowe, które nawet w realiach „ludowego” państwa miały niebagatelne znaczenie, niepokorny twórca musiał toczyć ciężkie batalie z cenzurą o każdy metr już gotowej taśmy. To, na ile udało się przemycić swoje idee, zależało w dużej mierze od szczęścia, znajomości i własnej pomysłowości. Zaletą wysoko podniesionej poprzeczki i ciągłego ćwiczenia się w sztuce metafory był niezwykle wysoki poziom peerelowskiego kina. Poza ewidentnymi propagandówkami, które w zasadzie można policzyć na palcach jednej ręki, czterdzieści lat komuny wydało na świat całą serię filmów, z których Polacy mogą być naprawdę dumni. To jednak przeszłość. Wraz z upadkiem żelaznej kurtyny i powolnym odejściem państwa od finansowania autorskich projektów rodzime produkcje zmieniły się nie do poznania.

Fabuła bez pomysłów, pomysły bez przyszłości

Jeśli wziąć pod uwagę teorię, że najlepsze widowisko filmowe jest odbiciem rzeczywistości otaczającej widza, można przyjąć, że polskie kino od kilkunastu lat skupia się głównie na pieniądzach. Obecność w fabule pieniędzy wcale nie oznacza jeszcze odpowiedzi na oczekiwania publiczności. W Polsce na dużym ekranie pokazuje się to co atrakcyjne, niekoniecznie to, co ważne. Tematy, o których trudno opowiadać dowcipy, są więc domeną kina offowego, a nade wszystko niezwykle w Polsce popularnych seriali obyczajowych. Zastraszający brak kontaktu z problemami polskiej ulicy jest prawdziwą piętą achillesową komercyjnych produkcji pełnometrażowych. Jeśli taki kontakt ma miejsce, to jest często wytworem nie tyle środowiska filmowego, co literackiego (Pręgi Magdaleny Piekorz). W większości produkcji trafiających na kinowe ekrany scenarzyści do perfekcji opanowali zapożyczony zza oceanu warsztat – zasób przekleństw i agresywnych gestów – zapominając jednocześnie o tak banalnych rzeczach jak prawdziwa cena bochenka chleba czy kilograma ziemniaków.

Na dodatek od seriali poprzez telenowele aż po filmy pełnometrażowe, bohaterowie polskich produkcji są nieznośnie podobni w swoim bogactwie i przepychu. Taka ignorancja w kraju z blisko dwudziestoprocentowym bezrobociem, kraju, którego nie jest stać na sprawnie funkcjonującą służbę zdrowia, to jawna kpina z szarego widza. Mimo to polskie hity od lat 90. pokazują środowisko nowych bohaterów – wytwór rodzimego konsumpcjonizmu, oderwany od rzeczywistości. Miejsce normalnych ludzi zajęli gangsterzy ze złotymi bransoletami i dwudziestokilkuletni yuppies rozbijający się po dziurawych drogach potężnymi kabrioletami. Pokazywanie znanych aktorów w papierowych opowieściach jest tylko pretekstem do pokazania drogich samochodów (Młode wilki Jarosława Żamojdy), motocykli (Enduro Bojz Piotra Starzaka), a nawet modeli telefonów komórkowych (Zakochani Piotra Wereśniaka). O ile te obrazy mogą na jakimś etapie wydać się interesujące, o tyle nadmiar w ich prezentowaniu może już drażnić. Tymczasem kolejna dekada upływa pod znakiem tego samego sposobu na zdobycie widza – tandetne i nudne widowiska górują nad nielicznymi, ambitnymi obrazami, takimi jak na przykład Rozdroże Cafe Leszka Wosiewicza.

Równie wyraźne spustoszenie widać w polskiej komedii, która znacząco różni się od szkoły dawnych mistrzów w stylu Stanisława Barei. Jeśli satyra, to oparta na prymitywnej wulgarności i dosłowności (Operacja Koza Konrada Szołajskiego), jeśli dowcip – to przaśny i prosty, polegający na waleniu się młotkiem po głowie (Chłopaki nie płaczą Olafa Lubaszenki). Tam, gdzie nie starczy pomysłów, gotowe wzorce są ściągane z komediowych seriali amerykańskich, w których aż roi się od gotowych scenariuszy wzbudzających u publiczności prawdziwe wybuchy śmiechu. Francuski numer Roberta Wichrowskiego, reklamowany jako „najlepsza komedia roku” (co jest chyba najlepszym elementem humorystycznym tego filmu), razi niedopracowanymi dialogami i podobieństwem do zachodnich produkcji.

W parze z zapożyczaniem zagranicznych trendów i bezmyślnym kopiowaniem idzie też brak jedności polskiego środowiska filmowego. Jest to zrozumiałe o tyle, że już sam deficyt ciekawych tematów na rynku rodzi agresję. W takich warunkach trudno się porozumieć, trudno też o konstruktywną współpracę na rzecz jakości filmowego widowiska. Kiedy przed laty pojawiła się w mediach informacja o planach odgrzania filmowych Krzyżaków, do wyścigu o palmę pierwszeństwa od razu przystąpiło kilka znanych autorytetów. Równie kompromitująca dla całego establishmentu jest też afera związana z odkryciem Katarzyny Grocholi i jej książki Nigdy w życiu. Sukces ekranizacji dzieła Grocholi doprowadził do otwartej kłótni i podziału na polskim filmowym Olimpie. Dzięki temu na początku 2006 roku zamiast jednej, dobrze zrobionej komedii romantycznej widz otrzymał dwie, konkurujące ze sobą pozycje, które prezentują żenująco niski poziom. W komedii romantycznej Tylko mnie kochaj Ryszarda Zatorskiego uparto się wręcz na cytowanie innych filmów – co kilkadziesiąt sekund mamy do czynienia z dialogiem lub sceną, którą bez problemu można przypisać do konkretnego tytułu. Równie rażące błędy można dostrzec w konkurencyjnym Ja wam pokażę! Denisa Delića, w którym postacie miotają się po ekranie bez wyraźnego celu. Tutaj również zapomniano o umiarze w cytowaniu innych produkcji bez wyraźnego celu.

Promocja bez kompleksów, widzowie bez pieniędzy

Na tle miernoty polskich scenariuszy fabularnych zaskakująco dobrze wypada raczkująca jeszcze reklama dzieł filmowych. Jako formę promocji nadchodzących premier przez dziesięciolecia uznawano wyłącznie kinowe plakaty i anonse przed właściwą projekcją. W ciągu ostatnich lat gama możliwości znacznie się rozszerzyła. Pozbawieni kompleksów polscy twórcy dostrzegli możliwości drzemiące w internecie, a także na nowo odkryli telewizję, w której coraz częściej można obejrzeć filmowe zwiastuny. Triumfy święcą też ścieżki dźwiękowe z polskich filmów – choć nie są one oryginalne (w większości to sprawdzone, klasyczne już hity), cieszą się doskonałym powodzeniem.

Nie bez znaczenia pozostają również związki tak zwanej prasy branżowej z dystrybutorami. W większości przypadków reklamy wybranych produkcji na stronach „Filmu”, „Cinemy” i „Kina” uzupełniają specjalnie przygotowane teksty sponsorowane, które tłumaczą czytelnikom sens obejrzenia określonej pozycji. Rzekoma bezstronność prasy pozostaje dla wielu czytelników bez znaczenia, dzięki czemu część mniej udanych filmów ma szansę osiągnąć większe zyski frekwencyjne.

Równie interesująca jak reklama samych filmów jest obecność marketingu w filmowym dziele. Ciągłe eksploatowanie natrętnego product placementu uzasadnia nadmiar w polskim kinie lekkich tematów. Na największe dofinansowanie ze strony dużych firm nie mogą liczyć dzieła ambitne, choć nie jest to regułą (na przykład wybranie przez Marka Kondrata określonej marki papierosów w Weiserze Wojciecha Marczewskiego nie jest przypadkowe). Od reklamowania znanych marek są w zasadzie wolne jedynie filmy historyczne, chociaż także tutaj w trakcie napisów tytułowych i końcowych widzowie otrzymują wyraźną informację kto i w jaki sposób przyczynił się do powstania produkcji. Świadomość istnienia product placementu tworzy przedziwną zależność – z jednej strony producent pozyskuje dzięki ustępstwom dodatkowe fundusze na uatrakcyjnienie tego, co później zobaczymy na ekranie, z drugiej powracająca obecność znanej marki hamburgerów, chipsów, telefonów komórkowych czy kart kredytowych ma za zadanie wyciągnięcie od potencjalnego widza jak największej liczby gotówki przed, w trakcie i po seansie.

Marcin Jabłoński, www.o2.pl