Kiedyś kino drogi pokazywało młodych gniewnych, dziś jego herosi stetryczeli, a romantyzm gatunku diabli wzięli. Próbuje go wskrzesić Wim Wenders w filmie „Nie wracaj w te strony”.Howard Spence (Sam Shepard) ma szósty krzyżyk na karku i wszystkiego serdecznie dość. Zwłaszcza swojego dotychczasowego życia. A więc pierwszoplanowych ról w drugorzędnych westernach, niezliczonych romansów, o których już na drugi dzień zapomina, męczących narkotykowych ciągów i pijackich burd, których nie pamięta. Nade wszystko zaś ma dosyć otaczającej go pustki i samotności.
Toteż w pewnym momencie nie wytrzymuje i ucieka z planu filmowego tak jak stoi. A właściwie tak jak siedzi, bo ubrany w fajansiarski kowbojski strój odjeżdża wierzchem na koniu, którego zresztą wraz z wyszywaną kamizelką i butami z ostrogami oddaje pierwszemu lepszemu włóczędze w zamian za brudną flanelową koszulę. Trochę później wyrzuca karty kredytowe i telefon komórkowy, tym samym zrywając się ze smyczy „systemu”. Tak właśnie w najnowszym filmie Wima Wendersa „Nie wracaj w te strony” macho, zupełnie jakby wyjęty z reklamy papierosów Marlboro, zmienia się w swobodnego jeźdźca, a western w kino drogi.
Ktoś mógłby zauważyć, że Howard Spence nie uciekł zbyt daleko, bo z ikony jednego amerykańskiego snu natychmiast przeistoczył się w ucieleśnienie innego. I byłoby to bardzo celne spostrzeżenie, gdyż niemiecki reżyser od lat zafascynowany Ameryką – by przypomnieć tu tylko takie tytuły jego filmów, jak „Amerykański przyjaciel”, „Paryż, Teksas” czy „One Million Dollar Hotel” – kolejny raz zręcznie ogrywa tutaj raczej amerykańską mitologię niż amerykańską rzeczywistość.
Tym razem jednak wyjątkowo czyni to w konwencji nostalgicznej tragikomedii, której poetyka zdaje się pasować najlepiej do historii o facecie po przejściach, na którego wolność znienacka (choć poniekąd na życzenie samego delikwenta) spadła wcześniej niż emerytura.
newsweek.pl