Skórzana kurtka, kapelusz, bicz – Indiana Jones powraca w „Królestwie kryształowej czaszki” – On grzebie w skarbach majów, a my grzebiemy mu w źyciorysie, próbując ustalić, po kim ma taki charakter.Na pewno pamiętacie film „Indiana Jones i ostatnia krucjata”. To tam niezmordowany archeolog poszukiwał legendarnego świętego Graala, cudownego kielicha, z którego wystarczyło się napić, by zyskać nieśmiertelność. Nie wiem, czy Graal filmowców też jest jakimś naczyniem, ale na pewno George Lucas i Steven Spielberg już się o niego otarli. A było to dawno temu, na przełomie lat 70. i 80., gdy robiąc „Gwiezdne wojny” (ten pierwszy) i „E.T.” czy „Indianę Jonesa” (ten drugi), wspólnie tworzyli Kino Nowej Przygody, radykalnie odmieniając oblicze kultury popularnej.
Nie kwestionując ich zasług, które niektórzy uważają zresztą za straszliwe szkodnictwo (zarzuty o zinfantylizowanie kina przez ten duet pojawiają się od lat), trzeba, niestety, otwarcie przyznać, że Lucas i Spielberg od dawna już nie są trendsetterami. Nie mają już Graala, zgubili trop. Porażką była Spielbergowska superprodukcja „Wojna światów”, nie mówiąc już o Lucasowskiej kontynuacji „Gwiezdnych wojen”. Z braku świeżych, odkrywczych pomysłów panowie ruszyli więc ku starej przygodzie, realizując „Indianę Jonesa i Królestwo Kryształowej Czaszki”, który właśnie wkracza do kin przy wtórze patetycznej muzyki Johna Williamsa.
Dołączył do nich inny weteran ekranu Harrison Ford. Konia z rzędem, a nawet Arkę Przymierza z kryształową czaszką temu, kto pamięta ostatni naprawdę dobry film z jego udziałem. „Wydział zabójstw, Hollywood”? „Firewall”? „K-19”? „Sześć dni, siedem nocy”? Lepiej litościwie zakończmy tę czarną listę. Wniosek i tak nasuwa się sam – cała trójka na gwałt potrzebuje dziś sukcesu. Prestiżowego i artystycznego. Bo finansowy osiągnęli już dawno.
Sukces oczywiście ma wielu ojców. Zupełnie jak „Indiana Jones”. Jego filmowym tatą był (grany przez Seana Connery’ego) profesor Henry Jones, senior, też zapalony odkrywca, znawca średniowiecza. Connery nie chciał ponownie wcielać się w tę postać w czwartej części, na co Harrison Ford dowcipnie stwierdził, że jest już w takim wieku (ma 66 lat), że sam może grać własnego ojca. Do ojcostwa przyznają się oczywiście pomysłodawcy serii – Spielberg – i Lucas – i tylko im pozazdrościć dziecka, które przynosi do domu tyle pieniędzy.
Jednak ich rodzicielstwo jest nieco podejrzane. Wprawdzie to już robota granicząca z archeologią, ale nie trzeba szczególnie mozolnych wykopalisk, by dotrzeć do całego mnóstwa źródeł ich inspiracji. Bohaterów, po których moc, urok osobisty, zainteresowania, poczucie humoru, niezwykłą sprawność, a nawet ciuchy odziedziczył Indiana Jones, znajdziemy w komiksach, powieściach pulp fiction oraz filmach, którymi w dzieciństwie ekscytowali się mały George i Steven. Zaliczają się do nich i Tarzan, i Flash Gordon, i Zorro, i Buck Rogers, i choćby Jim Grim z książek przygodowych Talbota Mundy’ego. Skórzaną kurtkę i kapelusz nosił przed Indianą na przykład Harry Steele (Charlton Heston) z ” Secret of Incas” (1954), świat w poszukiwaniu bogactw przemierzał Dobbs (Humphrey Bogart) ze „Skarbu Sierra Madre” (1948), podróże, przygody i liczne awantury były też udziałem bohaterów „Kopalni króla Salomona” (1950).
Poszukiwacze zaginionych skarbów
Wprawdzie ani reżyser, ani producent nigdy oficjalnie nie przyznali, że wzorem dla postaci archeologa awanturnika był któryś z prawdziwych odkrywców, ale raz zdarzyło się Lucasowi stanowczo w tej sprawie zaprzeczyć. Wtedy mianowicie, gdy powinowactwem z filmowym bohaterem szczycił się niejaki doktor Vendyl Jones, który kierował wieloma wyprawami na Bliski Wschód w poszukiwaniu między innymi Arki Przymierza (z tego, co wiemy, jeszcze jej nie znalazł). Lucas zapewnił, że zbieżność nazwisk jest tu przypadkowa, i zabronił Jonesowi opowiadania, że jest pierwowzorem Indiany. A że George’owi Lucasowi ostatnio zakazywanie wychodzi dużo lepiej niż kręcenie filmów – poskutkowało.
Wśród prawdziwych przodków Indiany Jonesa wymienia się kilku archeologów i paleontologów, najczęściej pojawiają się nazwiska Roya Chapmana Andrew-sa, Fawcetta Percy’ego Harrisona oraz Hirama Binghama III. Ten ostatni trzykrotnie organizował ekspedycje w Andy, a w roku 1911 odkrył miasto Inków Machu Picchu. Harrison z kolei stacjonował w młodości na Cejlonie, wytyczał granicę między Boliwią a Brazylią i… bezpowrotnie zaginął w 1925 roku gdzieś na płaskowyżu Mato Grosso, poszukując zaginionego złotego miasta „Z”. Jego tropem wyruszyło jakieś 30 ekspedycji, a dziś dołącza do nich Hollywood. Fawcett Percy Harrison stanie się bowiem głównym bohaterem filmu, a zagra go Brad Pitt.
Wygląd zewnętrzny, odwaga i pasja odkrywcy łączą z kolei Indianę Jonesa z Andrewsem, słynnym paleontologiem, który gotów był szorować podłogi, byle tylko pracować w Muzeum Historii Naturalnej. Szybko zresztą awansował i wiele razy wyprawiał się po szczątki dinozaurów na pustynię Gobi, dokonując znaczących odkryć, walcząc z bandytami, burzami piaskowymi i uchodząc jadowitym wężom (których Indiana bardzo się boi).
I na Andrewsie można w zasadzie zakończyć nasz wielki poczet ojców Indiany Jonesa. Ciekawe skądinąd, dlaczego w całym cyklu nie ma mowy o jego matce?
Indiana chce łopatkę
A skoro już kładziemy Indianę Jonesa na kozetkę – zamiast zwyczajnie cieszyć się, że wraca – spróbujmy bliżej przyjrzeć się dziedzictwu, jakie ze sobą niesie. Oglądane po latach pierwsze filmy serii rozczulają swoim stylem retro (Spielberg chciał go za wszelką cenę zachować w nowej części), wciąż bawią, ale też wyraźnie przebija z nich rodzaj imperialnej buty. Zarozumiały biały facet traktuje świat jak przestrzeń podboju, a skarby będące kulturowym dziedzictwem innych wyrywa im niczym dziecko w piaskownicy, które musi mieć cudzą łopatkę. Może dlatego właśnie, że jest nieodrodnym dzieckiem odkrywców ery kolonialnej?
Stoi też za filmami Spielberga- przekonanie o kulturowej i cywilizacyjnej wyższości Ameryki (choć w „Poszukiwaczach zaginionej arki” pojawia się cień ironii, gdy bezcenna Arka Przymierza ukryta w drewnianej skrzyni trafia do magazynu pełnego innych zakurzonych skrzyń), bo trzeba pamiętać, że jest także Indiana Jones nieodrodnym dzieckiem swojej epoki. Pierwsza część filmu powstała, gdy Ameryka przetrącona wojną w Wietnamie i dobita jeszcze ponurymi filmami na ten temat na gwałt potrzebowała pozytywnego bohatera, który pomógłby jej uwierzyć, że jednak rządzi światem. Ciekawe, że „Królestwo Kryształowej Czaszki” wchodzi do kin w podobnym kontekście: kaca związanego z wojną w Iraku i gwałtownej negatywnej reakcji na filmy podające w wątpliwość moralność Amerykanów.
Indiana Jones powinien więc i dziś poprawiać samopoczucie swoim współobywatelom. Musi przy tym usatysfakcjonować starych fanów, zadowolić nowych i potwierdzić kultowy status całej serii. Do tego zarobić pieniądze i na koniec przynieść chwałę swoim twórcom.
Nigdy jeszcze Indiana Jones nie miał tylu zadań na głowie. W porównaniu z nimi odnalezienie świętego Graala to po prostu pikuś.
Małgorzata Sadowska Przekrój