Panna młoda alias Czarna Mamba kontynuuje krwawą zemstę w drugiej odsłonie spektakularnego comebacku twórcy „Pulp Fiction”. I choć vol. 2 miał być tylko sztucznie odciętym w trakcie montażu odcinkiem, tu przedstawia się, jako z goła obraz odmienny.Wątek zemsty jest, jak najbardziej kontynuowany, ale zniknął gdzieś tak mocno podkreślany za pierwszym razem pastisz. Już nie to tempo, trup nie ściele się tak gęsto, a i ekran nie spływa megalitrami purpurowej posoki, co akurat dla niektórych widzów może przynieść niemałą ulgę. Paradoksalnie druga część jest bardziej Tarantinowska, niż pierwsza i choćby z tego powodu „Kill Bill vol. 2” jest ciekawą propozycją.
Po eksterminacji Vernity Green pseudo Miedzianka, oraz O-ren Ishii na drodze ku ostatecznej wendecie pozostają Elle Driver (Deryl Hannah), Budd (Michael Madsen) i oczywiście Bill (David Carradine). I niczym odkrywczym nie będzie fakt, że fabuła koncentruje się na eliminacji wyżej wspomnianych. Jednakże nie wolno zapomnieć, że to kino Tarantino i to, co z pozoru wydaje się proste i łatwe wcale takie nie jest.
Tym razem reżyser serwuje nam istny popis gawędziarstwa, przeplatanego tu i ówdzie scenami, jakby żywcem wyjętymi z kinematografii Hong Kongu, Chin oraz spaghetti westernów, razem wziętych. I choć pobrzmiewa tu ton prześmiewczy, dla mnie są to akurat atuty. Tarantino mieszając gatunki tworzy stylizacyjną poetykę obrazu. Bawi się kiczem, jednocześnie robiąc niezłe kino. Wkłada w usta swoich bohaterów tysiące linijek dialogu o niewybrednej treści i po raz kolejny wygrywa. Ten tylko z pozoru stek bzdur ma w sobie magnetyzującą lekkość, a nawet sens, z którego wynika brudna (brutalna), choć czasami infantylna filozofia o życiu i śmierci, miłości i zdradzie, honorze i zemście.
Ten film w równym stopniu może irytować, co zachwycać. Pełen smaczków z klasyki kina klasy C. Zilustrowany idealnie dobraną muzyką, zawierający sceny walk, które mogą się podobać, choć powinno się je brać w duży nawias wyrasta na rozrachunek autora z minioną epoką. Wielokrotnie powtarzano, że „Kill Bill” zrodził się z miłości Tarantino do filmów Kung fu, i wszystkiego tego, co dziś nazwalibyśmy filmową papką. Widać to od pierwszego do ostatniego kadru. To momentami sentymentalna podróż do świata brutalnego, ale też w jakiś niezwykły sposób niewinnego i zabawnego. Trzeba pamiętać, że Quentin, choć traktujemy jego filmy z należytym uznaniem, przede wszystkim robi filmy dla własnej niewymuszonej uciechy.
Motyw „białobrewego” mistrza Pei Mei jest tak przerysowany i parodystyczny, że nawet zabawne już same w sobie perełki gatunku mu nie dorównują. Mimo iż można zarzucić, Quentinowi Tarantino afirmację przemocy oraz słabość do mroczniejszej części natury ludzkiej. Prawda jest taka, że w rzeczywistości jest jej bezlitosnym prześmiewcą, przy okazji będąc fanatycznym pasjonatem kina i takim po „Kill Bill vol. 2” pozostaje. Stąd też, po raz kolejny, moja aprobata dla jego obecnego dzieła.
Radziłbym też pamiętać, że jest to film pełen umowności i z takim właśnie nastawieniem należy wybierać się do kina.