Rok 1991 – trwa operacja Pustynna Burza – pierwsza amerykańska wojna w Zatoce Perskiej, trzecie pokolenie rekrutów piechoty morskiej to ledwie pełnoletni chłopcy wywodzący się z przeróżnych środowisk. Szukają wrażeń, uciekają od beznadziei prowincjonalnego życia, bezrobocia. Chcą uniknąć więzienia albo po prostu zarobić.Trzeba dokopać „irackim dupkom” – tego uczy ich przez sześć miesięcy na pustyni charyzmatyczny sierżant Black i tego pragną wszyscy bez wyjątku, choć wielu z nich nie brakuje wcale politycznej orientacji i oleju w głowie. Wiedzą, że chodzi tu nie tyle o realne zagrożenie suwerenności ich kraju i patriotyczny zryw, ile o pola naftowe i walkę o ekonomiczną hegemonię. Nie przeszkadza im to jednak skwapliwie polerować broni na błysk, tęsknie wyczekując chwili, kiedy wreszcie będą z niej mogli zrobić użytek. Ale rozkazy nie nadchodzą i chłopaki spędzają dzień po dniu zamknięci w piaszczystym obozie gdzieś w głębi Arabii Saudyjskiej, przeklinając swój los. Monotonię ich oczekiwania przerywa czasem jakaś paczka z pismami pornograficznymi czy list z domu – kolejnego marine rzuciła dziewczyna, innego zdradziła żona. Baza aż pęka od jęków nałogowo masturbujących się żołnierzy, uprawiających te i inne praktyki bez żenady i zbytniego krygowania się, dla zabicia czasu. Urozmaiceniem może być też czyszczenie latryny, walki skorpionów albo gra w rugby w maskach przeciwgazowych. Powietrze kipi od niezaspokojonej żądzy krwi i potu znudzonych samców alfa miotających się bezsensownie pomiędzy wojskowym drylem i strategicznym absurdem.
Tak wygląda wojna iracko-amerykańska widziana oczami Anthony’ego Swofforda, rekruta, którego wspomnienia spisane w formie książkowej trafiły na listę bestsellerów w Stanach Zjednoczonych. Intymny dziennik Swofforda zadaje kłam medialnym relacjom z tamtych dni i burzy misternie budowaną przez rząd USA imperialną mistyfikację. Pokazuje, że wojna w dzisiejszych czasach często bywa produktem na sprzedaż, jako podbijający oglądalność news w dzienniku TV, kiełbasa wyborcza czy dochodowy biznes. Tymczasem chłopcy w mundurach, którzy w pocie czoła szkolili się w sztuce wojennej, by wrócić do domu, nie wystrzeliwszy ani razu ze swojej snajperskiej broni, są zwyczajnie zawiedzeni.
O ile powieść Swofforda mogłaby być ciętą ripostą na wojny XX wieku, o tyle film Mendesa, autora kultowego American Beauty, to także błyskotliwa polemika z kinem o tematyce militarnej. Odnajdziemy tu prześmiewcze nawiązania i do Paragrafu 22, i Czasu Apokalipsy. Tamte obrazy, powstałe na fali kontestacji okrucieństwa i cierpienia w tak zwanej słusznej sprawie, dawały ponury obraz dezorientacji młodzieży wcielonej siłą do armii i zmuszanej do walki w imię abstrakcyjnej i niepojętej ideologii. Jednak konflikty w takiej postaci to już przeszłość. W Jarhead widzimy dziarskich i cynicznych chłopaków świadomych celów oraz zagrożeń, traktujących wojnę jak ucieczkę od życia lub wręcz sposób na życie i w efekcie mających sromotnie rozczarować się brakiem tych wrażeń, które poprzednią generację wpędziły w powojenną traumę, alkoholizm czy socjopatologię. „To muzyka z Wietnamu! My chcemy naszej muzyki” – krzyczą rekruci, słysząc Break on through to the other side The Doors. I ją dostają. Ale nic poza tym. Dekoracje, owszem, są – żeby można je było sfilmować. Reszty, w tym samej Sprawy, może nie być, tak jak według największych spiskowców nie było lądowania na Księżycu.
Świeże i poruszające świadectwo najnowszej historii, przy tym film nieźle zagrany i zgrabnie wyreżyserowany.
„Jarhead”
reż. Sam Mendes
wyk. Jamie Foxx, Jake Gyllenhaal, Chris Cooper
prod. USA 2005
Dorota Smela / o2.pl