Widzów czaruje najbardziej uroczą fantazją tego roku, Francuzów obdarowuje bezcenną reklamą, a człowiekowi oferuje świetną zabawę i kilka niezmiennie trafnych spostrzeżeń. Woody Allen, nadając z wieży Eiffla po raz pierwszy, udowadnia że masowy odbiorca wciąż może być potraktowany inaczej niż jako dwunożny portfel.Uwielbiam słuchać Allena podczas kolejnych konferencji prasowych w Cannes, gdzie każdej wiosny premierę ma jego najnowszy film. Kiedy później siedzę w kinie, uderza mi do mózgu (drugiemu w kolejności ulubionemu organowi reżysera) spostrzeżenie, że w swoich odpowiedziach bezwiednie cytował dialogi i słowa padające na ekranie. To kino aż do tego stopnia autorskie, osobiste i widzące świat przez grubo-oprawkowe okulary wiszące na zbyt dużym nosie. I czy kino niestety ginące? No właśnie. Kiedy postanawiam odegrać intelektualnego Rejtana, zapłakać nad Antonionim i Bergmanem, westchnąć lirycznie nad umierającą sztuką i napawać się bożym narodzeniem własnej złotej myśli, Woody „O północy w Paryżu” mówi: „spokojnie, tęsknota do przeszłości i przekonanie o tym, że kiedyś i gdzie indziej było lepiej to złudzenie, bo teraźniejszość jest zawsze rozczarowująca”.
Dwie kobiety spędzają wczasy w pensjonacie. Jedna mówi: jakie tu mają niedobre jedzenie, a druga dodaje: no i w dodatku takie małe porcje." To samo myślę o życiu. Jest pełne bólu, cierpienia i nieszczęść, a na dodatek tak szybko przemija.
Do Paryża, czyli swojego wymarzonego „gdzie indziej”, trafia Amerykanin Gil Pender (sprawujący tu funkcję wice-Allena, Owen Wilson), scenarzysta hollywoodzkich chałtur zarabiających miliony dolarów. Wraz z antypatyczną narzeczoną Inez (Rachel McAdams) i jej nowobogackimi rodzicami przyjeżdża do miasta zakochanych na wakacje. Oboje są jednak zakochani we wszystkim, tylko nie w sobie. Gil najchętniej przeprowadziłby się do Paryża, gdzie w spokoju dokończyłby swoją książkę i spacerował w strugach deszczu po Montmartre. Inez wręcz przeciwnie – nie znosi Francji, nie lubi niespodzianek, a od deszczówki woli krzesło za 20 tysięcy euro. Oboje spotykają Paula (Michael Sheen), znajomego dziewczyny i, co za tym idzie, pretensjonalnego mądralę, z którym mają spędzić resztę czasu. Gil zawiedziony więc kwestią „gdzie indziej”, marzy o „kiedy indziej” – tytułowej północy w Paryżu złotej epoki lat 20. i bohemianych klubików, gdzie nuty Cole’a Portera przytulają się do dymka z papierosa Ernesta Hemingway’a. I nagle jego pragnienie staje się rzeczywistością. Nie wierząc własnym oczom wsiada do starego Peugota, jak gdyby nigdy nic witając się za chwilę ze Scottem Fitzgeraldem i jego żoną Zeldą. Niemożliwe? To przecież Paryż i człowiek w Paryżu. Nie ma takiej uroczej impresji, którą człowiek w Paryżu nie mógłby sobie namalować. Człowiek w Kielcach zresztą też.
– Doktorze, mój brat myśli, że jest kurą.
– Więc dlaczego go pan nie uświadomi?
– Bo potrzebuję jajek.
Allen nie po raz pierwszy otwiera swoim bohaterom furtkę do fantazji. Podobny motyw widzieliśmy już w znakomitych „Purpurowej Róży z Kairu”, „Alice” i „Przejrzeć Harry’ego”. To także nie pierwsze jego wyznanie miłosne dedykowane Paryżowi. Główny bohater „Końca z Hollywood”, reżyser filmowy zostaje ostatecznie doceniony nie przez Amerykę, ale Francję, gdzie przeprowadza się wraz z ukochaną. Sam Allen, jak przystało na najsłynniejszego neurotyka świata, stchórzył przed taką możliwością podczas paryskich zdjęć do „Co słychać, koteczku?” z 65’ roku. Z magią jest za to za pan brat od urodzenia. Zanim stał się uznanym komikiem, usilnie ćwiczył chcąc zostać iluzjonistą (zagrał go zresztą w „Scoopie”). Niczym jego najnowsze alter ego, czary uważa za najskuteczniejszy środek uspokajający i króliczą norę prowadzącą do o wiele przyjemniejszej krainy niż globalna wioska.
Wymyślam film, żyję z jego bohaterami, dobieram aktorów. Plan filmowy to czasem nocny klub z lat 40’ albo coś jeszcze innego. Żyję w fikcyjnym świecie przez 10 miesięcy rocznie i chowam się przed rzeczywistością.(…) Zawsze czułem, że ludzie szukają pocieszenia w magii. Możesz iść do lekarza, który pomoże ci do pewnego momentu, mówiąc „zrobiłem wszystko, co mogłem”. Ale kiedy pójdziesz do księdza, rabina, astrologa albo wróżki, to nagle mogą oni znaleźć lekarstwo na wszystkie twoje dolegliwości. Jedyną drogą ucieczki od tej okropnej sytuacji, w której znajduje się człowiek jest, moim zdaniem, magia.
Mama mówiła, że dojrzałego człowieka poznaje się nie po tym, co robi, ale czego nie chce zrobić, a i tak to robi. Gil nie musząc już więc być dojrzałym, przestaje myśleć o ślubnej apokalipsie i kapryśnej Inez. Rusza w stare miasto. Trafia do świata wypełnionego ludźmi, których chce, a nie musi poznać. Kuszące, prawda? Nie mogąc w nocy zasnąć, jak dziecko cieszy się ze spotkania z antologią kultury światowej – Dalim, Bunuelem, Picassem, T.S. Eliottem. Oprócz tego sama Gertruda Stein czyta maszynopis jego powieści, a on uskutecznia rendez-vouz ze zwiewną jak paryska noc Adriannie (Marion Cotillard), uosobieniem jego tęsknot i byłą kochanką Montiglianiego.
Nikt, nawet deszcz, nie ma tak małych dłoni
„Północ w Paryżu” nie jest aż tak zabawna, jak chcieliby tego miłośnicy wczesnego Allena i nie jest aż tak pogłębiona psychologiczne, jak pragnęliby tego miłośnicy Allena poważnego. („Wnętrza”, „Mężowie i żony”, „Wszystko gra”) Przykryta płachtą histerycznego dowcipu, nie emanowałaby tak inteligentnym przesłaniem, zaś przygnieciona ciężarem filozofii, zostałaby pozbawiona niezwykłego uroku, lekkości, zapachu i pogody ciepłego paryskiego wieczoru.
Seks jest jak gra w brydża. Jeśli nie masz dobrego partnera, to musisz mieć przynajmniej dobrą rękę.
Śmiesznych momentów na szczęście nie brakuje – głównie dzięki świetnym epizodom i groteskowym skutkom zderzenia dwóch światów. Salvador Dali (perełka Adriena Brody’ego) i jego „rhinosorus”, autoparodia męskiego Hemingwaya, czy Gil podpowiadający zdezorientowanemu Bunuelowi fabułę jednego z jego najsłynniejszych filmów „Anioła zagłady”, który nakręci dopiero 40 lat później. Nawet króciutka scena hulanki ze znaną pisarską o orientacji homoseksualnej.
– Widzę, że tańczyłeś już z Djuną Barnes.
– To była Djuna Barnes? Nic dziwnego, że chciała prowadzić.
Jestem tak podekscytowany, że chyba umyję dzisiaj wszystkie zęby.
Dreszczyk satysfakcji w kąciku ust wywołują smaczki, którymi Allen przyozdobił swój Paryż. Głównego bohatera lata 20. witają Colem Porterem pięknie śpiewającym „Let’s do it (Let’s fall in love)” ze słynnego musicalu „Paris”. Bywa on też w księgarni Shakespeare & Company nieopodal Jardin du Luxembourg, należącej do Sylwii Beach – miejscu odkrytym niegdyś przez Hemingway’a. A na wieść o tym, że pani Stein kupiła nieznanego Matisse’a za śmieszne 500 franków, próbuje zamówić od razu „sześć albo siedem”. Oprócz tego, pstryczek w nos otrzymują Francuzi jak najbardziej współcześni. Kiedy Gil pyta ich o drogę, oczywiście nie chcą mu pomóc, bo wiązałoby się to z hańbą i użyciem angielskiego.
Wieczność jest bardzo nudna, szczególnie pod koniec.
Nostalgia jest niczym innym, jak tylko wyparciem bolesnej teraźniejszości – mówi w filmie mądrala Paul. Ma, dandys, rację. Niedawno kupiłem uwielbiany przeze mnie w dzieciństwie czekoladowy batonik. Wydaje mi się teraz, że kompletnie utracił swój smak. To on, czy ja?
Często wpadamy w pułapkę na końcu wyjścia ewakuacyjnego z naszej rzeczywistości i ucieczce we wspomnienia. Każda inna rzeczywistość, nieważne w jakim miejscu i czasie, zawsze byłaby prędzej czy później niewystarczająca, bo obudowana codziennością, od której pragniemy uciec. Gil mieszkając w latach 20. prędzej czy później chciałby przenieść się do belle epoque. Żyjąc z kolei w belle epoque, tęskniłby do czasów renesansu. I w ten oto sposób błędny rycerz zamknąłby się w swoim perfekcyjnie błędnym kole.
Jestem tak dobrym kochankiem, ponieważ dużo ćwiczę sam.
Allen twierdzi, że podstawowym zadaniem artysty jest odpowiedzenie na pytanie – dlaczego, pomimo bólu, cierpienia i okropieństw, jakie przynosi nam życie, jest ono nadal warte świeczki? Właśnie. Dlaczego, panie Allen? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Idąc za przykładem Gila z bagietką pod pachą, trzeba szukać choćby najmniejszej luki w ogromnym, nieprzyjaznym wszechświecie i przeżywać swoją chwilę najintensywniej jak tylko się da. Bo póki ona trwa, zawsze jest najważniejsza.
A jajek i tak potrzebować będziemy zawsze.
Grzegorz Rolecki