„Bezdroża” to kino drogi dla dorosłych. Zabawne niczym burleska z Flipem i Flapem, ale zarazem słodko-gorzkie jak wermut. Wino, kobiety i śpiew. Taki mniej więcej program szkoleniowo-rozrywkowy mieli dwaj starzy kumple Miles i Jack, gdy w ramach tygodnia kawalerskiego ruszali w samochodowy objazd po kalifornijskich winnicach. Tyle że każdy z nich preferował co innego.Miles, który chciał zapomnieć o wielu kłopotach, zwłaszcza o byłej żonie, nastawiał się raczej na wino. Z kolei Jack chciał się wyszumieć przed czekającym go niedługo ślubem i liczył bardziej na atrakcje damsko-męskie. I obaj dostali to, na czym im zależało. Bo po drodze i wina było sporo, i przyjemne panie także trafiły się dwie, a nawet dwie i pół (ta połówka stąd, że mąż trzeciej za wcześnie wrócił do domu). Najgorzej wypadł ostatni punkt programu, bo go właściwie nie było. Może dlatego, że Miles i Jack bali się cokolwiek nawet pod nosem zanucić, żeby nie zabrzmiało to jak łabędzi śpiew. Cóż, facetom po czterdziestce nie jest łatwo udawać swobodnych jeźdźców.
W „Bezdrożach” (premiera 4.02) Alexander Payne – jeden z najbardziej interesujących amerykańskich reżyserów niezależnych, działający dotąd poza Hollywood – po raz kolejny ujawnia słabość do formuły kina drogi, która doskonale sprawdziła się
w jego poprzednim filmie („Schmidt” z 2002 r. z niezapomnianym Jackiem Nicholsonem w roli głównej). To kino drogi dla dorosłych, gdzie bohaterowie raczej przed czymś uciekają, niż do czegoś dążą. Tym bardziej że w przeciwieństwie do „młodych” – tych np. z „I twoją matkę też” (2001) Cuarona bądź „Dzienników motocyklowych” (2004) Sallesa – oni dobrze wiedzą, że każda droga ma kres. I że nie ma tu ani zmiłuj, ani wyjątków.
To właśnie świadomość czyhającej gdzieś mety jest jednym z powodów kryzysu wieku średniego, jaki przechodzi Miles (Paul Giamatti). Jednak nie tylko to: bohater ma tyle przyziemnych problemów, że nie musi zawracać sobie głowy eschatologią, by popaść w neurozę. Nie dość, że jako nauczyciel angielskiego w szkole średniej ledwo wiąże koniec z końcem, że opuściła go żona, z czym od dwóch lat nie może się pogodzić, to jeszcze wydawnictwo odrzuciło jego nową książkę. Nic, tylko się powiesić. Ale Miles nie daje się. Swoje nadwątlone ego podbudowuje, studiując i smakując kalifornijskie wina, których staje się wytrawnym koneserem. To hobby, a zarazem przecież i szpan, sporo jednak kosztuje, dlatego Miles, którego nie stać na własną piwniczkę, żyje od butelki do butelki. Nie, nie jest alkoholikiem, lecz filozofia picia całkowicie przesłania mu filozofię życia. Wsadzając nos do kielicha, potrafi wywąchać w winie najmniejszy powiew goździków, szczawiu czy sera brie, a wystawiając nos za drzwi, zachowuje się jak pijany we mgle. Frustracja odebrała mu smak na życie.
Jack (Thomas Haden Church) takich zgryzów nie ma. To skończony i niepoprawny erotoman, który nie przepuści żadnej spódniczce. Nawet jeśli jakaś pani złamie mu nos, on i tak pędzi zaraz do kolejnej. Z podobną nonszalancją podchodzi zarówno do swojej niezbyt porywającej kariery aktorskiej, której szczytowym momentem był udział w kilku mydlanych operach, jak i do pouczeń Milesa, co ma pić. Jack akurat przyswaja wszystkie wina równo, żując przy okazji gumę. Ogólnie jest żywotny i „nieskomplikowany”, jak gronowy szczep w rodzaju Cabernet, co to może rosnąć wszędzie.
Już na pierwszy rzut oka widać, że Miles i Jack z jednej strony są tak niedobrani jak długi wąski kieliszek i burgund, a z drugiej – pasują do siebie niczym korek do butelki. Payne, jak niegdyś Schatzberg w „Strachu na wróble”, klasyku kina drogi lat 70. z udziałem Hackmana i Pacino, potrafi znakomicie ograć odmienność typów bohaterów, wydobywając z tego zderzenia wszelkie odcienie komizmu. Niekiedy gorzkiego jak wermut z piołunową nutą, innym razem wręcz slapstickowego jak z burleski z Flipem i Flapem. Trzeba jednak podkreślić, że Payne, choć się śmieje ze swych bohaterów, to ich nie ośmiesza. Przeciwnie – po części identyfikuje się z każdym z nich. Może dlatego w tym kinie, zgodnie z maksymą in vino veritas, jest tyle prawdy, co w szlachetnym winie.
Lech Kurpiewski Newsweek