Harmony Korine patrzy na miasteczko Xenia w Ohio – widzimy zatęchłe śmietnisko rzeczy zniszczonych, porzuconych, już nikomu niepotrzebnych. Wszędobylski brud przelewa się nie tylko na krajobraz, dotyka też samych ludzi żyjących na swoim własnym grobie.Panie i Panowie! To Ameryka. Ameryka pozbawiona makijażu zakrywającego jej niedostatki, to kraj bez uśmiechnietej białozębnym grymasem twarzy. Turysta tu się nie zapuści, bo nigdzie nie ujrzy romantycznej autostrady do nikąd, mitycznych szklanych domów czy alei nieśmiertelnych gwiazd. Tutaj nie ma cycatych blondynek spędzających popołudnia na plaży, a wieczory na rolkach; nie ma tu imprez dla młodzieńców histerycznie prących w stronę seksualnej świadomości w takt telewizyjnych przebojów i z narkotyczną mąką pod nosem. Ameryka to kraj tyle piękny, co ohydny; po ludzku dobry, ale i przesiąknięty agresją; dający szansę na wolność, po czym zamieniający ją na śmietnisko niewoli.
I nagle pojawia się „Gummo” i przestajemy być przypadkowymi turystami przyglądającymi się folderowi reklamowemu o nazwie USA. Wraz z reżyserem patrzymy na małą mieścinę po tornadzie bardziej przypominającą pogorzelisko ludzkich wraków, niż ziszczający się amerykański sen o białym domku z niebieskim płotkiem i gromadką dzieciaków bawiących się grzecznie w ogrodzie.
„Gummo”, obwieszczony przez krytyków New York Times najgorszym filmem roku 1997, to obraz młodego, bo 23-letniego Harmony Korine, autora na wpół amatorskiego „Kids” i stworzonego kilka lat później na modłę manifestu Dogma „Julien Donkey-boy”. Film omawiany tutaj, tak intensywnie przesycony cynizmem, agresją i brudem, nie mógł wpisywać się w tradycyjne formy filmowe prosto z Hollywood. To wypowiedź stricte autorska, nie obciążona rozmyślaniami o zyskach i stratach. Skostniałe układy twórca-producent pozostawiono gdzieś daleko, mógł więc reżyser dokonać formalnego eksperymentu, mógł zburzyć mity narosłe wokół Ameryki eksponując wszystko to, co życie stara się przeoczyć.
Nie powstał obraz fascynujący i efektowny, nikt w trakcie zaznajamiania się z mieszkańcami Xenii nie uśmiechnie się, ani nie uświadczy elektryzujących pościgów i panienek w bikini. Wyabstrahowany z luzu i kokieterii, „Gummo” nie zachęca do swego świata, wręcz odstrasza, bo stworzony przez reżysera dystans do znanej rzeczywistości jest niewygodny, chwilami wręcz obrzydliwy i niezrozumiały.
Przypatrzmy się mieszkańcom. Kamera skierowana jest na skupisko ludzi brzydkich, złych. To niejaki gwałt na poczuciu estetyki oceniającej innych podług wartości tworzonych kulturowo i społecznie. Harmony Korine obserwuje ludzi tkwiących na marginesie naszej wyobraźni, odrzuconych ze świata naszych doświadczeń. Etos pracowitego południowego jankesa nie ma tu racji bytu. Podobnie życiowy komfort zamieniony przez reżysera na spojrzenia bohaterów pełnych frustracji, depresji. Ohyda, zło i wstręt wobec tego świata wylewa się już od pierwszych kadrów, bardzo niepokojących, a tak naprawdę jeszcze o niczym nie mówiących.
Oto jest mżawka, nagi chłopak w różowej czapce z króliczymi uszami przechadza się po moście. W tle dźwięk podśpiewki, nie pasującej nijak do obrazu. Kilka scen dalej, równie zauważalny dysonans. Dwaj młodzi chłopcy jadą na rowerach przez klasycznie amerykańską dzielnicę (przedmieście). Zjeżdżając z górki towarzyszy im ciężka, metalowa muzyka. Ci sami chłopcy bawią się. Nietypowo, możnaby dodać, bo łapią koty i oddają je do skupu, potem ćpają wąchając klej i prowokując między sobą rozmowy o egzystencjalnych rozterkach, po czym bezsensownie błąkają się po okolicy. Trafiają do domu, gdzie płacą za sex z niepełnosprawną grubą kobietą umalowaną wedle obowiązujących standardów kiczu i bezguścia.
Mamy szokujące wyznanie kilkuletniej dziewczynki o jej kazirodczo-pedofilskich stosunkach z członkami rodziny. Albinoska z uśmiechem przyklejonym do twarzy opowiada o swej miłości do idoli popkultury. Młodzi, spasieni skinheadzi biją się ze sobą dla zabawy (obijają się pięściami na serio, bez udawania). Gej, karzełek i murzyn w jednej osobie, z gwiazdą Dawida na koszulce, cieszy się wygraną pojedynku na rękę z klasycznym, amerykańskim tęgim południowcem, który w furii rozstrzaskuje stół i krzesło wśród uradowanych kompanów bijących w podnieceniu brawo.
Chudy chłopak siedzi obok tego samego karzełka i żałośnie zwierza się ze swych problemów z tożsamością seksualną. Dwaj najwyżej 8-latkowie, rzucając fuckami i motherfuckami, bawiąc się w brutalnych szeryfów, znęcają się nad wspomnianym już chłopcem w różowej czapce królika. Kot topi się w beczce.
MIND-FUCK
„Gummo” to obraz, który nazwany być może, dość lakonicznie, mind-fuck z kilku powodów. Harmony Korine bawi się formą nader często, wtapiając w obraz stopklatki przepuszczone przez kolorowe filtry bądź opisując „akcję” za pomocą dźwięków metalowych (nawet black), popowych, klasycznych, rockowych lub innych odgłosów nie poddających się identyfikacji.
Mniejsza jednak o formę, reżyser skupia się na emocjach pozbawionych banału, bo agresja i anormalność nie poddaje się łatwo uchwytnym schematom. Nagromadzenie obrzydliwości i przemocy to doświadczenie bolesne, mało wygodne. Miasteczko Xenia to cmentarz ludzkich wraków, jeszcze żyjących, ale dogorywających, bo frustracja ich przeżera od wewnątrz.
Korine stworzył obraz pełen udręki i pasji tkwiących w łonie amerykańskiego społeczeństwa nieświadomego swoich brudów. To co ukryte, reżyser eksponuje. Deliryczne dialogi naćpanych ludzi to mentalna i fizyczna patologia – szokująca, bo zdaje się, że nie udawana. Bezkompromisowość reżysera to popadanie w narkotyczne odloty, to sama struktura filmu: bez jako takiej akcji, scenariusza, początku i końca. Nakwaszony gej na sofie zwierzający się ze swoich sekretów (w tej roli sam reżyser) to jeden z licznych filmowych tripów w „Gummo”. Zmysły widza chwilami nie nadążają za obrazem, bo zdjęcia kręcone są z ręki lub statycznie; zdjęcie z Polaroidu sąsiaduje z komentarzem z offu i aktorami wziętymi wprost z ulicy. Montaż niby na modłę teledysków MTV, choć skojarzenia bardzej uciekają w stronę naturalizmu manifestu DOGMY. Ale jest bardziej film Harmony Korine odrealniony, choć – nomen omen – nie moge ucieć od myśli, że posiada „Gummo” pierwiastek (narkotyczny?) przenikliwego dokumentu, że jest to przejmujący rodzaj filmowego pamiętnika wrażliwego obserwatora Amerykańskiego Snu w którym marzenia doznają klęski, a na ich miejscu rodzi się brutalnie realny koszmar.
Nienawidzę tego gówna – mówił Korine o współczesnym kinie po premierze „Gummo” w 1997 roku – to pożera duszę kina. Robienie filmu stało się wielkim procesem, a to wszystko śmieci. Wszystkie te bogate dzieciaki, które chciały być doktorami, teraz chcą być filmowcami, ale mają tylko trochę życiowego doświadczenia i piszą naprawdę gówniane rzeczy dla siebie. To doskonałe jeśli jedziesz do Hollywood i spotykasz się z ludźmi, którzy finansują filmy, bo ci goście są tak samo popieprzeni. Oto dlaczego filmy są tym czym są teraz i dlaczego od dwóch lat na nie nie chodzę.
I jest w jego filmie bunt. Jest odwaga w pokazywaniu brzydoty. Jest cynizm, brud i agresja będące pożywkami amerykańskich dusz. Jest brzydko, paskudnie, wstrętnie. To świat przytłaczający swoim bezsensem w środku którego stoi człowiek. I’m sick of everything… nie rozumiem co się do cholery dzieje z tymi ludźmi. Tylko siedzą na tyłkach i nie wiedzą o co chodzi. Cholerni, głupi ignoranci. Pieprzone palanty. Udają, że żyją…
Wejdźcie w świat różowego królika. I znienawidzcie go.
Rafał Oświeciński – DESJUDI