Generał Nil, czyli Bugajski buduje pomnik

„Kiedyś postawią panu pomnik, generale” – te słowa filmowego gen Tatara wydają się nabierać nowego znaczenia – z pewnością najnowszy film Ryszarda Bugajskiego to próba postawienia najszczerszego, choć może niedosłownego, pomnika ku czci jednego z największych bohaterów Armii Krajowej.Reżyser głośnego „Przesłuchania” tym razem postanowił pokazać biografię gen. Augusta Emila Fieldorfa, tytułowego Nila, który w latach okupacji hitlerowskiej dowodził oddziałami dywersyjnymi AK, a po wojnie został aresztowany przez UB pod zarzutem zdrady Narodu Polskiego. Nie ukrywam, że do obejrzenia „Generała Nila” skłoniła mnie przede wszystkim tematyka na jakiej film się opiera, a zwłaszcza okres historyczny w jakim osadzona jest fabuła. Brutalne realia Polskiej Republiki Ludowej to coś ostatnio modnego w polskim kinie. Porównania z „Katyniem” Wajdy mimo woli nasuwają się same.

Głównego bohatera poznajemy podczas powrotu z Syberii, gdzie był więziony. Pierwszą rzeczą jaka rzuca się w oczy jest „skaczący” montaż, co chwila przedstawiający inny fragment życia dowódcy. Zabieg ten pomaga widzowi w bardzo szybkim pojęciu całej sytuacji wyjściowej, a przy tym wcale nie przeszkadza w połapaniu się w fabule. Po pewnym czasie oglądamy już tylko akcję toczącą się chronologicznie.

Niemal od samego początku jesteśmy świadkami bardzo stopniowego, ale ciągłego budowania napięcia. Już jedna z pierwszych scen, przedstawiająca zamach na Franza Kutscherę, sprawia, że widz czuje potrzebę skupić na filmie całą swą uwagę. Świetnie pomaga w tym muzyka autorstwa Shane’a Harveya, która co prawda w żadnej scenie nie dominuje, ale pełni rolę swego rodzaju dyskretnego przewodnika, pokazującego nam film w taki sposób, aby możliwie jak najlepiej poczuć jego atmosferę.

Kunszt reżysera Bugajskiego najwyraźniej widoczny jest podczas licznych scen przesłuchań i tortur. W połączeniu z nieszablonowymi zdjęciami Piotra Śliskowskiego (wrażenie „trzęsącego się” obrazu, zbliżenia na twarz czy nawet same usta przesłuchującego UB-ka) sprawiają, że widz ma uczucie skrępowania, zmęczenia i upodlenia – tak jakby to on sam uczestniczył w przesłuchaniu. Te właśnie sceny czynią „Generała Nila” bardzo naturalistycznym i raczej dyskwalifikują go z grona filmów „dla wszystkich”. Z drugiej strony, takie przedstawienie treści zdecydowanie uważam za zaletę. Wydaje mi się, że jakiekolwiek złagodzenie pokazywanych obrazów pozbawiłoby film tego co w nim najlepsze – klimatu. Na szczęście reżyser postawił na dosłowność i, w przeciwieństwie do Wajdy kręcącego „Katyń”, nie zdecydował się pokazywać tragedii w wersji soft.

Kolejną ogromną zaletą filmu (kto wie czy nie największą) jest obsada. Doprawdy ciężko wymienić wszystkie role zasługujące na uwagę. Postacią najczęściej oglądaną jest oczywiście Nil grany przez świetnego Olgierda Łukaszewicza. Przedstawił on generała jako człowieka wybitnie mądrego, honorowego i stale trzeźwo myślącego, ale przy tym – cały czas człowieka. Fieldorf grany przez Łukaszewicza ma swoje słabości (choć bardzo umiejętnie stara się je ukrywać) i odznacza się ironicznym dystansem do otaczającej go rzeczywistości. Dla mnie jednak najlepszą z głównych ról odegrał Jacek Rozenek wcielający się w pułkownika Józefa Różańskiego. Już samym spojrzeniem potrafi on ujawnić swój diaboliczny cynizm. Z ról drugiego planu zdecydowanie należy wyróżnić Macieja Kozłowskiego, który sprawił, że scena zeznania w sądzie jest bodaj najbardziej poruszającą w całym filmie. Nie należy zapominać również o Katarzynie Herman (sędzia Gurowska), Maciejowi Mikołajczykowi (Wiesiek), Bronisławowi Wrocławskiemu (prokurator Wajsblech) czy pięknej Ani Cieślak (Maria Fieldorf), która bynajmniej nie ogranicza się tylko do wzmocnienia estetycznej strony filmu. Nie przekonała mnie za to rola Leszka Lichoty („Klemm”). Moim zdaniem jest mało przekonywujący i widz nie ma żadnego problemu ze zorientowaniem się kim w rzeczywistości jest grana przez niego postać. Choć może jest to celowy zabieg reżysera – jeśli tak, to mocno dla mnie niezrozumiały.

Podsumowując całe dzieło, zrobiło ono na mnie duże wrażenie. Wychodząc z kina byłem wręcz przygnębiony – a to bardzo dobrze świadczy o filmie, który przecież z założenia nie ma być wesoły. Myślę, że nie przesadzę mówiąc, że to jeden z lepszych polskich filmów ostatnich lat. Oczywiście były momenty, które mi się nie podobały. Scena, w której pod koniec filmu widzimy Michała, miała być chyba dla widza zaskoczeniem. Tymczasem wydała mi się ona mocno naciągana i wręcz kiczowata – taka rodem z Hollywood w najgorszym wydaniu, nie pasuje do reszty. Planując oglądanie „Generała Nila”, warto pokusić się o wybranie seansu w porze kiedy na sali nie będzie zbyt wiele osób. Nastrój, w jakim oglądamy ten film, jest bardzo ważny. Nie pozwólmy, aby podczas projekcji obok nas głośno jedzono popcorn. Za to koniak i francuskie papierosy będą jak najbardziej na miejscu.